Ojciec towarzyszył mi, gdy przyjechałem po Pata pod koniec pierwszego dnia szkoły.
– Dzisiaj należą się specjalne względy – oświadczył, parkując swoją toyotę przy bramie szkoły. Nie wyjaśnił, czy specjalne względy należą się Patowi, czy mnie.
Kiedy o wpół do czwartej dzieci wybiegły na dwór, przekonałem się, że na pewno nie zgubi się w tłumie. Nawet pośród setki ubranych mniej więcej tak samo malców człowiek potrafi z odległości mili rozpoznać swoje dziecko.
Towarzyszyła mu Peggy, dziewczynka, której opiece go powierzono. Mała zerknęła na mnie oczyma, które wydawały się dziwnie znajome.
– No i jak ci się podobało? – zapytałem, bojąc się, że oświadczy, iż udusi się własnym językiem, jeśli będzie musiał tam kiedykolwiek wrócić.
– Wiesz co? Wszystkie nauczycielki mają tak samo na imię – odparł. – Wszystkie nazywają się panna.
Mój stary wziął go na ręce i pocałował. Zastanawiałem się, kiedy Pat zacznie się oganiać przed naszymi całusami. A potem pocałował mojego tatę w twarz – jednym z tych siarczystych gorących pocałunków, których nauczył się od Giny – i zorientowałem się, że zostało nam jeszcze trochę czasu.
– W bagażniku mam twój rower – oznajmił tato. – W drodze do domu możemy zahaczyć o park.
– Czy Peggy może z nami pojechać? – zapytał Pat. Spojrzałem na dziewczynkę o poważnych oczach.
– Oczywiście, że może – odparłem. – Ale najpierw musimy spytać mamę albo tatę Peggy.
– Moja mama jest w pracy – poinformowała mnie dziewczynka. – Tato też.
– Więc kto po ciebie przyjdzie?
– Bianca – wyjaśniła. – Moja opiekunka. Chociaż wcale nie jestem już małym dzieckiem.
Peggy rozejrzała się dookoła, lustrując wzrokiem rodziców przybyłych po swoje pociechy. Po krótkiej chwili rozpoznała twarz, której szukała. Przez tłum przepychała się, szukając swojej podopiecznej, kilkunastoletnia dziewczyna z papierosem w ustach.
– To Bianca – oznajmiła, wskazując ją, mała.
– Chodź, Peggy – powiedziała dziewczyna, biorąc ją za rękę. – Wracamy do domu.
Pat i Peggy przez chwilę patrzyli na siebie.
– Jedziemy teraz na jakąś godzinę do parku – zwróciłem się do Bianki. – Peggy może z nami pojechać. Ty oczywiście też.
Dziewczyna potrząsnęła obcesowo głową.
– Musimy iść – stwierdziła.
– W takim razie do jutra – powiedziała Peggy do Pata.
– Tak – odparł.
Peggy uśmiechnęła się do niego. Bianca pociągnęła ją w stronę przerzedzającego się tłumu.
– Zobaczę się z nią jutro – oznajmił Pat. – W mojej szkole.
Miał brudne ręce, farbę na twarzy i coś, co wyglądało na okruchy kanapki z jajkiem w kąciku ust. Ale czuł się świetnie. Ze szkołą nie powinno być żadnych problemów.
Kolejna różnica między mną a moim starym. Po tym jak Pat wpadł do pustego basenu, najchętniej nigdy w życiu nie oglądałbym już tego roweru. Ale ojciec, w trakcie tego trwającego wieczność oczekiwania w szpitalu, pojechał do parku i odzyskał bluebella.
Rower leżał dokładnie tam, gdzie go zostawiliśmy, na dnie basenu, nieuszkodzony, z wyjątkiem skrzywionej kierownicy. Z radością wyrzuciłbym go do najbliższego kontenera na śmieci. Ale ojciec chciał, żeby Pat znowu zaczął na nim jeździć. Nie zamierzałem się spierać. Pomyślałem, że nie będę wyręczał w tym małego.
Mimo to kiedy ojciec wyjął bluebella z bagażnika toyoty, mój syn najwyraźniej się ucieszył.
– Wyprostowałem kierownicę – poinformował go dziadek. – Trzeba ją tylko trochę pomalować. To potrwa nie dłużej niż minutę. Jeśli chcecie, mogę to dla was zrobić.
Wiedział, że nie trzymałem w ręku pędzla, odkąd wylano mnie z zajęć wychowania plastycznego.
– Sam mogę ją pomalować – stwierdziłem ponuro. – Włóż kurtkę, Pat.
Zaczynał się wrzesień i w powietrzu czuć było pierwszy chłodny powiew jesieni. Pomogłem Patowi włożyć kurtkę i naciągnąłem mu na głowę kaptur, obserwując, jak na widok swojego roweru uśmiecha się od ucha do ucha.
– Jeszcze jedno – oznajmił ojciec, wyjmując mały srebrny klucz ze swojego zestawu narzędzi samochodowych. – Moim zdaniem czas już, żeby taki duży chłopiec jak Pat przestał jeździć z bocznymi kółkami.
Taki był mój stary w wieku siedemdziesięciu lat – twardy, miły, pewny siebie, uśmiechający się z bezgraniczną czułością do swojego wnuka. Mimo to budziła we mnie bunt jego filozofia spod znaku „zrób to sam”, jego męska skuteczność, jego absolutna pewność, że potrafi nagiąć świat do swojej woli. No i niedobrze mi się robiło na widok tego roweru.
– Jezu, tato – jęknąłem. – Dopiero co spadł z tego cholernego rzęcha, a ty chcesz, żeby wyczyniał jakieś akrobacje na jednym kole.
– Jak zwykle przesadzasz – stwierdził ojciec. – Zupełnie jak twoja matka. Nie chcę, żeby wyczyniał jakieś akrobacje… cokolwiek przez to rozumiesz. Chcę tylko, żeby spróbował jeździć bez bocznych kółek. To mu dobrze zrobi.
Powiedziawszy to, przykucnął i zaczął odkręcać małe kółka. Patrząc, jak sprawnie posługuje się kluczem, uświadomiłem sobie, że przez całe życie miałem okazję oglądać, jak wykonuje wszelkiego rodzaju domowe prace, najpierw w jego, potem w moim domu. Kiedy nawalały lampy albo zaczynał przeciekać dach, Gina i ja nie sięgaliśmy po książkę telefoniczną. Dzwoniliśmy do mojego taty.
Zepsuty bojler, zapchane rynny, dziura w dachu – żadne zadanie nie było trudne dla jego utrzymanej w nienagannym stanie skrzynki z narzędziami. Uwielbiał, kiedy Gina wychwalała go po skończonej pracy – zawsze trochę mu się podlizywała, ale on i tak by to zrobił. Ojciec był tym, co moja matka określała mianem „złotej rączki”. Ja stanowiłem jego kompletne przeciwieństwo. Miałem „dwie lewe ręce”.
A teraz widziałem, jak twarz Pata blednie ze strachu, kiedy tato usuwał boczne kółka z jego roweru. Przez chwilę byłem bliski wybuchu, lecz potem się opanowałem. Ponieważ wiedziałem, że jeśli zacznę mówić, będę musiał przypomnieć wszystko, co dzieliło nas w ciągu minionych trzydziestu lat – moje lenistwo przeciw jego sprawności, moja nieśmiałość przeciw jego kultowi męskości, moje pragnienie spokojnego życia przeciw jego determinacji, żeby zawsze postawić na swoim.
Nie chciałem tego wszystkiego wywlekać przy Pacie. Nie dzisiaj. I w ogóle nigdy. Dlatego patrzyłem w milczeniu, jak ojciec pomaga wsiąść na rower mojemu synowi.
– Tylko spróbujemy – przemawiał do niego kojącym tonem. – Jeśli ci się nie spodoba, możemy zaraz przestać. Możemy od razu się zatrzymać. Dobrze, kochanie?
– Dobrze, dziadku.
Ojciec chwycił jedną ręką siodełko, a drugą kierownicę roweru. Pat zacisnął na niej dłonie, jakby zależało od tego jego życie, oparł stopy w lekko już zdartych szkolnych butach o pedały i zaczął nimi niechętnie kręcić. Nadąsany ruszyłem w ślad za nimi i wspólnie zaczęliśmy pokonywać porośnięte trawą wzniesienia i spadki.
– Trzymasz? – pytał niespokojnie Pat.
– Trzymam – zapewniał go mój tato.
– Czy możecie zaopiekować się Patem w sobotę wieczorem? – zapytałem.
– W sobotę wieczorem? – powtórzył, jakby to była dziwaczna prośba; jakbym świetnie wiedział, że w sobotę wieczorem lubią oboje wyskoczyć na tańce i zaprawić się paroma tabletkami Ecstasy.
– Tak, muszę gdzieś wyjść.
– Oczywiście – odparł. – Zawsze możemy się nim zaopiekować. To ma jakiś związek z pracą?
– To nie ma nic wspólnego z pracą, tato. W tej chwili nigdzie nie pracuję, pamiętasz? Idę na randkę z dziewczyną. – Nie zabrzmiało to najlepiej. – Z kobietą. – To też nie zabrzmiało zbyt dobrze.