Wyboisty koszmar nareszcie się skończył, a wkrótce potem dojechali do Herdhubreidharlindhir, nieskończenie pięknej oazy u podnóża najwspanialszego wulkanu Islandii, Herdhubreidh. „Barczysty”, tak można przetłumaczyć tę nazwę. Dochodziła północ, ale światło panowało jak za dnia.
Chociaż właściwie niedokładnie takie samo. To inny rodzaj światła. Słońce świeciło, lecz atmosfera była odmieniona.
Wokół stacji turystycznej wzniesiono kilkanaście namiotów. Z jednego dochodziła rozmowa prowadzona po francusku, a nieco dalej ktoś opowiadał coś po niemiecku. Czuli, że spotkanie zwykłych turystów wydaje się trochę nierzeczywiste.
Nie dla wszystkich starczyło miejsca w hotelu turystycznym, wobec tego Addi, Móri i Marco spali w samochodzie. Miranda też chciała zostać z nimi, ale jej nie pozwolono.
Byli tak zmęczeni, że natychmiast udali się na spoczynek.
Miranda słyszała, że przyjechali nowi goście, dla których jednak zabrakło miejsca pod dachem. Wywiązała się krótka rozmowa z kierowniczką w jakimś obcym języku. Czy zresztą na pewno obcym? Jak to określić? Język norweski dla Islandczyków jest językiem obcym i vice versa. No więc w innym języku. Zamknąwszy starannie okna i drzwi, Miranda zasnęła.
Następnego ranka Addi był wściekły.
Ponieważ w superjeepie podróżowało wielu pasażerów, ciągnęli ze sobą przyczepę na bagaże. W ciągu nocy ktoś wyłamał zamek w przyczepie, która ze względu na brak miejsca stała z boku, nie przy samochodzie. Na szczęście wieczorem zabrali swoje walizki i torby, nie było czego kraść. Pozostawione rzeczy stały nietknięte.
Naprawa szkód musiała zabrać Addiemu sporo czasu. Zamek został zniszczony w ten sposób, że nie można było ulokować na właściwym miejscu pokrywy przyczepy. Addi poszedł po narzędzia, choć sam wątpił, czy się na coś przydadzą.
Kiedy wrócił, pokrywa leżała na swoim miejscu. Jakby nigdy nie tknął jej żaden wandal.
– W jaki sposób…? – zaczął sam do siebie. I nagle przypomniał sobie, że przed chwilą widział Marca skradającego się za samochodem.
Kierowca drapał się po karku, spoglądał na grupę pasażerów czekających koło domu, lecz nie powiedział ani słowa.
Milczał do czasu, kiedy wszyscy usiedli w samochodzie. Wtedy szepnął cicho Marcowi kilka słów podziękowania. Tamten uśmiechnął się leciutko. „To drobiazg” – powiedział.
Addi poczuł zimny dreszcz na plecach.
Znowu więc byli w drodze. Marco zdążył już wysiąść i sprawdzał, czy posuwają się tym samym szlakiem co Dolg. Zamierzali jechać dalej w głąb islandzkich pustkowi.
Teraz turyści zniknęli definitywnie. Ogromne góry wulkaniczne wystawały z pokrytej lawą ziemi, z białymi czapami wiecznego śniegu na szczytach. Przed sobą mieli Vatnajökull, widzieli go z bardzo daleka, Widzieli także Kverkfjöll, marzenie i lęk wszystkich grotołazów. Addi wyjaśnił, że pod Vatnajökull znajduje się wielkie jezioro. Wokół niego zaś trwa nieustanna aktywność natury, jezioro otoczone jest gorącymi źródłami. W Kverkfjöll znajduje się mnóstwo lodowych tuneli, które się wciąż zmieniają. Jedne zapadają się, na ich miejsce powstają nowe. Bardzo łatwo zgubić drogę w owych korytarzach, dlatego najlepiej posuwać się wzdłuż niewielkich rzek, które tam toczą wody ze stopionego lodu i dzięki którym można znaleźć wyjście. Wiele z tych rzek znajduje się bardzo głęboko, trzeba więc uważać, by zawsze mieć pod dostatkiem tlenu. Żeby to kontrolować, należy nieść zapaloną stearynową świecę. Kiedy płomień zacznie chybotać, jakby zamierzał zgasnąć, nie wolno posuwać się naprzód, a zwłaszcza schodzić w dół.
– Czy my tam pójdziemy? – zapytała Miranda entuzjastycznie.
– Nie, nie, nie pójdziemy – zapewnił Addi – Ale okolica Grímsvötn jest bardzo dziwna. Wiadomo, że od jeziora w kierunku południowym wiedzie pod lodowcem głęboki tunel lodowy, prowadzi on do Skeidhararjökull, a wyżłobiła go woda. Nie wiadomo, czy drugi tego rodzaju tunel wiedzie od Grímsvötn do Kverkfjöll na północy, ale to bardzo możliwe. Grímsvötn i Kverkfjöll leżą w tej samej ziemskiej rozpadlinie, w szczelinie kontynentalnej, która przecina Islandię od północy do południa. W Kverkfjöll istnieją również tunele lodowe mające do pięciuset metrów wysokości, utworzone przez parę, ale nie wiadomo, który prowadzi najkrótsza drogą do wielkiej rzeki. Od czasu do czasu zabarwia się wodę, by zobaczyć, dokąd dociera rzeka. Owszem, ja myślę, że można przejść aż do Grímsvötn, jeśli się ma szczęście. Jeśli ma się pecha, nigdy się stamtąd nie wyjdzie. Czasza lodowa przesuwa się nieustannie. Ale jak powiedziano… My się tam nie wybieramy!
Całe przedpołudnie jechali po zdumiewająco równej ziemi. Choć właściwie tak bardzo dziwne to nie było. Kolejne wybuchy wulkanów wypełniły doliny pomiędzy górami lawą i popiołem, które zastygły niczym gładka podłoga. Od czasu do czasu trafiali na okolice, w których z takiej podłogi sterczały czarne skały. A otaczająca je lawa przypominała gruby żwir.
Marco nieustannie wysiadał z samochodu i sprawdzał, czy wciąż posuwają się śladami Dolga, tutaj bowiem trudno odnaleźć drogę, jak przestrzegał Addi. Każdego roku właściwie wytyczano nową, bowiem po zimie zmieniała się i ziemia, i wody.
Nie śpieszyli się jednak. Ich zadaniem było przecież dowiedzieć się, którędy podróżował Dolg. Nie było najmniejszego powodu, by niecierpliwić się częstymi postojami. Nikt też zresztą niecierpliwości nie okazywał. Addi zaczął być zainteresowany całą sprawą równie mocno, jak jego pasażerowie; zaakceptował ich niezwykłość, a jego wiedza stanowiła dla nich wielką pomoc.
– Wygląda na to, że chłopiec kierował się w stronę Askji – oznajmił w pewnym momencie Addi.
Móri spojrzał na niego ze zdumieniem.
– Do wulkanu? A co tam jest?
– Wielkie jezioro w kraterze. I rozpadlina w głębi góry, nazywa się to Drekagil. Poza tym Askja jest terenem o niezwykłej, naturalnej urodzie, dzikiej i nietkniętej ręką człowieka. Znajdują się tam ponadto gorące źródła i temu podobne.
– Dolg nie wędrował tutaj po to, by podziwiać naturę – oznajmił stanowczo Móri raz jeszcze. – Coś zupełnie innego musiało ciągnąć go w te strony.
Szarobiałe firanki mgły zaczęły przesłaniać Kverkfjöll.
– Myślę, że będzie deszcz – poinformował Addi.
– To fajnie, nie ma co – mruknęła Indra.
– Teraz deszcz jest lepszy niż burza piaskowa. Okolica od Herdhubreidharlindhir do Askji i Kverfjöll i dalej wzdłuż drogi, którą nazywają Gäsavatnaleid, prowadzącej do Nyídhalur na Sprengisandur, pokryta jest piaskiem, popiołem i pumeksem. Kiedy panuje długotrwała susza, a potem przyjdzie wiatr, powstają tu potężne burze piaskowe. W takim przypadku nie widzi się nic i nigdzie się nie dojdzie bez sprzętu nawigacyjnego. Samochody, zwłaszcza okna i lakier, mogą doznać poważnych szkód, poza tym piasek dostaje się do silnika i wtedy koniec. Ja zwykle w takich razach zatykam wloty powietrza pęczkami wełny i wykorzystuję rezerwowy olej silnikowy do tego, by posmarować cały lakier i okna, tak że pierwszy piasek, który nadlatuje, osadza się mocno na powierzchni i działa jako ochrona. Niewielu kierowców zna te sposoby.