Strażnik Słońca kiwnął głową.
– Dopóki tylko się da, postaramy się unikać konfrontacji. Potrafię wprawdzie zapanować nad bestiami, ale przywódcy tych gromad zawsze chcą się targować i utrudniać przejście. Staram się traktować ich humanitarnie, wszak to ich terytorium, ale te dyskusje z nimi, czy jak to nazwać, zawsze pochłaniają bardzo wiele czasu. Mówiłaś, że drogę pomógł ci odszukać olbrzymi jeleń.
– Tak, ale wtedy dotarłam już do połowy Doliny Cieni. Wskazała na grzbiet wzgórza, ciągnącego się w stronę płaskowyżu daleko na prawo. Wszędzie widać tu było podobne wzniesienia. Okolica przypominała trochę pejzaż Hawajów z licznymi równolegle wznoszącymi się grzbietami, niektórymi zwieńczonymi nagą skałą, w większości jednak porośniętymi bladozieloną roślinnością. Miranda domyślała się, że kiedyś, w zamierzchłych czasach, musiał mieć tu miejsce wybuch wulkanu.
– Jesteśmy obserwowani – szepnął Marco.
Na szczycie jednej ze skał w oddali dostrzegli dwie sylwetki.
– To może być Gondagil i Haram – szepnęła Miranda. – Po dwóch pełnią warty w mglistej krainie Timona.
– To na pewno konieczne – stwierdził Rok z ponurą miną. – Idźmy twoją drogą, Mirando.
Ach, jakże dumna się czuła, prowadząc ich wzdłuż muru, jak bardzo zawstydziła się i zmieszała, gdy chwilę później musiała przyznać, że nie pamięta, w którym miejscu zboczyła z bezpiecznej drogi. W dodatku las rósł tu gęsty, nie mogła się zorientować gdzie leżą wzgórza.
Stała teraz w bladozielonym, jakby chorym lesie, który nigdy nie oglądał słońca, i czuła się dość głupio. Przynajmniej jednak było tu cicho i spokojnie.
Ram wyjaśnił, że dla potworów nastała już pora snu, mimowolnie bowiem stosowały się do rytmu doby Królestwa Światła.
– No właśnie, jak to z tym jest? – spytała Miranda, chcąc zyskać na czasie i nerwowo usiłując sobie przypomnieć, w którym miejscu powinni odejść od muru. – Czy to wy nami manipulujecie, czy Słońce?
– I tak, i tak. Wiesz, że wybudowaliśmy osłony wokół największego Słońca, którymi możemy poruszać z wieży. Gdy blask Słońca przygasa, widać to także tutaj i wszyscy, zarówno w obrębie muru, jak i na zewnątrz, odczuwają potrzebę udania się na spoczynek.
– Nie jestem pewna, czy blask Słońca w istocie przygasa – stwierdziła Miranda. – Po prostu jego barwa w jakiś sposób się zmienia.
– Owszem, ale to wystarczy. Prawdę mówiąc, w tym odcieniu znajduje się pewien usypiający element.
– Który nie działa na tyle silnie, by nie można się mu przeciwstawić, jak na przykład dzisiejszej nocy.
– Całkiem słusznie. Jesteś bystrą obserwatorką.
– Dziękuję – uśmiechnęła się uszczęśliwiona. Nagle wykrzyknęła:
– To było tutaj! Tędy przeszłam na terytorium potworów! Ach, dzięki wszystkim dobrym mocom, przez chwilę miałam już niezłego stracha! Bałam się, że się wygłupię! Ale pamiętajcie, że od razu wpadłam na jedną z osad! Pójdźmy więc nieco bardziej na prawo. Miejmy nadzieję, że trafimy na pułapki na zwierzęta, a stamtąd znam już drogę.
Mężczyźni zadrżeli ze zgrozą, słysząc o takim bestialstwie jak pułapki na zwierzęta, lecz ruszyli za Mirandą. Teraz już ostrożniej. Opuścili bezpieczną strefę i porozumiewali się ściszonymi głosami.
– Czy nie mogliśmy zabrać gondoli powietrznej? – spytała Miranda szeptem. – Przelecielibyśmy nad całym tym okropieństwem.
Rok, który szedł najbliżej, pokręcił głową.
– Po pierwsze, gondola nie zmieściłaby się w tych wąskich drzwiach, i to już jest wystarczający powód. A po drugie, nie chcieliśmy zabierać tak cennego pojazdu. Nie wiadomo, czy zniósłby klimat, przystosowano go przecież do warunków panujących w Królestwie Światła, mogłyby go też zniszczyć mieszkające tu istoty. Pst!
Wszyscy się zatrzymali. Zaczęli nasłuchiwać.
Nie mieli wątpliwości: W pobliżu znajdowała się osada.
Ram dał znak towarzyszom, by czekali, a sam zniknął w zaroślach.
Niedługo wrócił.
– Tędy nie przejdziemy. Nie wiem, co one robią, lecz ustawione są w długą linię czy też łańcuch, od lewa do prawa. Wygląda to niemal, jakby posuwały się tyralierą.
– Idą w naszą stronę?
– Nie, stoją w małych grupkach i rozmawiają, a raczej się kłócą, to właściwe słowo. Wygląda na to, że to sami mężczyźni. Nie bardzo wiem, co zamierzają.
Strażnik Słońca się zamyślił.
– Nie mam ochoty pertraktować ze wszystkimi tymi istotami, sam przywódca sprawia dość kłopotu. Mirando, mówiłaś, że zostałaś uratowana trzykrotnie. Opowiedz nam o tym jeszcze raz!
– Pięciokrotnie – poprawiła go dziewczyna. – Najpierw ocalił mnie olbrzymi jeleń, potem zaś pistolet laserowy. A w powrotnej drodze najpierw Waregowie zastrzelili bestie z łuku, potem potwory uciekły wystraszone wspomnieniem śmiertelnego wystrzału z pistoletu. A na koniec uznały, że jestem boginią, ponieważ świeciłam.
Mężczyźni zaczęli się zastanawiać.
– Jelenia nie mamy – stwierdził Ram. – Waregów też. I absolutnie nie wolno nam używać broni! – uśmiechnął się. – Sądzę, że powinniśmy zmienić się w boskie istoty i wszystkich ich wystraszyć.
– Ale… – zaczęła Miranda.
Ram uciszył ją gestem uniesionej ręki.
– Wiem, co chcesz powiedzieć. Mam przy sobie Słońce. To samo, które ty pożyczyłaś. Nie, nie zamierzam oddawać go Waregom, dopóki nie zapewnimy bezpieczeństwa Słońcu i ludziom. Ale zróbmy tak jak Miranda, przyłóżmy na chwilę dłonie do kasetki ze Słońcem. Zobaczymy, co się stanie.
Dziwny był widok dziesięciu dłoni przylegających do światłoszczelnego pudełka. Ciemne dłonie Marca tak idealne w kształcie, że ich piękno wprost ściskało za serce. Osobliwe dłonie Strażnika Słońca, Obcego, o sześciograniastych palcach, silne, smukłe dłonie Lemurów, Rama i Roka, i jej własne, takie niepozorne. Paznokcie stale jej się przecież łamały i rozwarstwiały. Ale nie zamierzała chować rąk, chciała uczestniczyć we wszystkim, co robią!
– Nie – oświadczył Marco prawie od razu i odsunął dłonie. – Tak nie będzie dobrze. Nas czterech bestie znają, wiedzą, że nie jesteśmy bogami. To Mirandę czcili jak boginię. Proponuję, aby tylko ona świeciła.
Mężczyźni uznali jego uwagę za rozsądną i zaraz przy kasetce została sama tylko Miranda.
Och, ten pełen skargi jęk w oddali!
Stali przez chwilę w milczeniu, wreszcie Strażnik Słońca skinął głową i odebrał jej kasetkę. Miranda głośno odetchnęła.
– Nie od razu widać – szepnęła. – A po kilku godzinach poświata znika.
Strażnik Słońca spytał:
– Zdajesz sobie chyba sprawę, Mirando, że po dwóch takich „kuracjach” stałaś się prawdopodobnie nieśmiertelna?
– Czy nie jest tak ze wszystkimi mieszkańcami Królestwa Światła?
– Mniej lub bardziej. Z tobą bardziej.
Rozjaśniła się powoli w promiennym uśmiechu. Nagle uderzyła ją pewna myśl.
– Czy Waregowie także są nieśmiertelni?
– Nie, oni żyją mniej więcej tak długo, jak ludzie na Ziemi.
– Aha – uśmiech dziewczyny przygasł.
A więc i ja nie chcę być nieśmiertelna, pomyślała. – A gdyby dostali Słońce?
– Wówczas wszystko wyglądałoby inaczej. Naprawdę życzyłabyś sobie nieśmiertelności potworów?
Perspektywa rzeczywiście nie była przyjemna.
– To znaczy, że jeśli Waregowie muszą czekać na Słońce przez rok, to zdążą się postarzeć o lat dwanaście?
– Właśnie tak jest.
Trzeba się spieszyć, myślała rozgorączkowana. Oni muszą dostać Słońce jak najprędzej, za trzy lata on będzie o trzydzieści sześć lat starszy, a za pięć lat o sześćdziesiąt. Cóż za straszne widoki na przyszłość!