Выбрать главу

– To jednak sprzeciwia się wszelkim naszym zasadom. Staramy się więc traktować potwory humanitarnie, chociaż surowo.

– To dobrze. Skąd one się wzięły? Chodzi mi o to, że to ni pies, ni wydra.

– Zastaliśmy je, kiedy tu przybyliśmy, a to było już dawno temu.

– Na pewno – syknęła przez zęby.

Strażnik Słońca uśmiechnął się do dziewczyny.

– Zastanawiam się, czy wiara ludzi w diabły mieszkające pod ziemią nie wzięła się przypadkiem od tych istot, które nazywamy potworami.

– Podobieństwo jest niewątpliwe – przyznała, zamyślona kiwając głową. – Chociaż nie całkiem odpowiadają tradycyjnemu wyobrażeniu diabła. Spójrzcie, tutaj jest ten dół, z którego pomogłam się wydostać jeleniowi.

Zaskoczeni mężczyźni z niedowierzaniem patrzyli na głęboką jamę, na drzewo, z którego lina otarła korę, i na dziewczynę, taką drobną, że w jamie zmieściłyby się co najmniej dwie jedna na drugiej. Większość z nich miała też wcześniej okazję ujrzeć na własne oczy jelenia olbrzyma.

– Mówiłeś o sile woli – Rok zwrócił się do Strażnika Słońca. – Moim zdaniem to szczyt tego, co siłą woli da się osiągnąć.

– Ja tylko chciałam uratować jelenia – zmieszała się Miranda. – Po prostu.

Strażnik Słońca objął ją i mocno uściskał.

Miranda czuła, że wybaczono jej wszelkie przewinienia.

Jakby w przesyconej złem odpowiedzi od strony Czarnych Gór dobiegł ich niezwykłe przeciągły jęk. Powietrze zadrgało od skargi. Dźwięk podnosił się i opadał, a za szczytami gór wykwitły czerwone płomienie ognia. Zgasły i na ich miejsce pojawiło się niebieskie światło, niczym kulisty piorun tańczyło po wierzchołkach, przeskakiwało od szczytu do szczytu, gasło i pojawiało się w innych miejscach.

Miranda zauważyła, że to zjawisko wywarło silne wrażenie nawet na chłodnym i spokojnym Ramie.

Ona sama drżała na całym ciele, przeniknięta prymitywnym lękiem ludzi przed potężnymi siłami natury.

17

– Nie wiem, czy chciałabym mieć tę niebieską poświatę przy spotkaniu z Waregami – wyznała lekko zdenerwowana Miranda, gdy wspinali się w górę zboczy.

– Będziesz się musiała z tym pogodzić – stwierdził Ram z uśmiechem. – Przez jakiś czas jeszcze nie zniknie.

Och, nie, pomyślała. Nie mogę się tak pokazać. Byle to nie oni obserwowali nas sokolim wzrokiem ze skał. Już wkrótce będziemy tam na górze, oby to nie oni pełnili dzisiejszej nocy straż.

Ram nie miał dla niej litości.

– Możesz przyjąć, że już poprzednio widzieli cię jako jaśniejącą niezwykłą postać. Mieli dobry widok na całą Dolinę Cieni i prawie przez cały czas mogli śledzić twoją wędrówkę.

I co sobie pomyśleli, zastanawiała się Miranda. Że jestem nieczystym duchem otoczonym chmurą piekielnego ognia? Och, to w ogóle nie jest zabawne.

Od dawna już wspinali się po beznadziejnie stromym zboczu i Strażnik Słońca zarządził wreszcie przystanek. Miranda ogromnie się z tego ucieszyła. Po pierwsze, dyszała już jak miech kowalski, a po drugie, cieszyła się z każdej chwili zwłoki. Może jej blask zdąży choć trochę zblednąć?

Marco ułożył się na ziemi tuż obok.

– Nerowi podobałaby się ta wyprawa – stwierdził.

– To prawda – kiwnęła głową Miranda. – Ale mogłaby się okazać zbyt dla niego niebezpieczna, nie chciałabym, żeby trafił do brzuchów potworów.

– Tego staralibyśmy się uniknąć. Jak to było, czy Gabriel nie miał psa, który wszystkim wydawał się wręcz nieśmiertelny? Co się z nim stało?

– Masz na myśli Peika – uśmiechnęła się Miranda z żalem. – Rzeczywiście dożył bardzo sędziwego wieku. Ale następnej nocy po tym, jak mama i Filip zginęli w wypadku, Peik zasnął i nigdy się już nie obudził. Tak jakby nie mógł poradzić sobie z żalem. Nam nie było wcale łatwiej, kiedy straciliśmy i jego, ale dla Peika tak chyba było najlepiej. Pies nie rozumie, dlaczego człowiek po prostu nagle znika, może traktuje to jak zdradę.

– Tak myślisz? – wolno spytał Marco. – Pies potrafi zrozumieć znacznie więcej, niż nam się wydaje. Sądzę, że Peik po prostu postanowił odejść.

Miranda nic nie mogła poradzić na łzy, które zakręciły się jej w oczach.

– Ogromnie za nim tęsknię, Marco. Dlatego tak bardzo się ucieszyłam, że Nero jest tutaj. W pewnym sensie mi go zastępuje. Nera też mi teraz brak.

– Wiem, ale jemu najlepiej w domu, razem z…

Marco leżał oparty na łokciu, odwrócony do Mirandy, i patrzył w inną stronę niż pozostali. Teraz zerwał się na równe nogi.

– Co to było?

Powiedli oczyma za jego spojrzeniem. Zdążyli dostrzec dziwaczne, na poły biegające, na poły czołgające się stworzenia, które zniknęły za skałami poniżej szczytu wzgórza.

Strażnika Słońca przeszedł dreszcz.

– Ach, te tam! Naprawdę wciąż jeszcze istnieją? Prawdziwy koszmar! Część tych istot przedarła się niegdyś do Królestwa Światła, chociaż powinny zostać tam, gdzie były. Buntownicze, skore do wojny, uparte. Wiecznie kłócący się awanturnicy, nikomu dobrze nie życzący. Svilowie, tak ich nazywano. Nasi ludzie prędko usunęli ich z Królestwa Światła. Svilowie wymknęli się potworom i osiedlili się w jakimś nieznanym miejscu daleko w górach. Ale to było już tak dawno temu, sądziłem, że wszystkie te stwory wymarły przed wiekami.

– Czy one są niebezpieczne? – zapytała Miranda ze strachem.

Strażnik Słońca wahał się z odpowiedzią, lecz wreszcie rzekł krótko:

– Tak.

Pozostali milczeli.

Miranda sądziła, że po przejściu przez Dolinę Cieni najgorsze niebezpieczeństwa mają już za sobą. Tymczasem dalsza wędrówka nie zapowiadała się wcale na łatwą.

Żadne z nich nie wiedziało, że Siska, mała księżniczka, w drodze ku światłu zauważyła ślady trzech Svilów. To właśnie ich ścigali Waregowie, których spostrzegła później tamtej nocy. Zresztą sama Siska nie wiedziała, do kogo należały wielkie ślady stóp.

– Sądzisz, że nas widziały, Marco? – zapytał Rok.

– Nie potrafię na to odpowiedzieć – rzekł Marco po namyśle. – Lecz jeśli wolno mi zgadywać, to raczej nie. Sprawiały wrażenie, że nie patrzą w tę stronę. Wzrok miały skierowany przed siebie, ale pewien nie jestem, mignęły mi przed oczami zbyt późno.

– Idziemy dalej – zwięźle polecił Strażnik Słońca. Zauważyli jego wyraźny niepokój i zatroskanie. Najwidoczniej uważał, że świat został już oczyszczony z tego paskudztwa.

Teraz, kiedy mieli szczyt w zasięgu wzroku, wspinaczka była łatwiejsza. Miranda zorientowała się, że zbliżają się już do krainy Waregów, i ogarnął ją przemieszany z radością strach.

– Jak wyglądam, Marco? – spytała szeptem.

Uśmiechnął się czule, z wyrozumiałością, i wyskubał jej z włosów kilka listków.

– Bardzo ładnie, poza tym, że lśnisz jak gwiazda wieczoru. Ale i ta poświata dodaje ci uroku, choć nie jest wrodzoną ci cechą. Powinnaś się o to postarać – zażartował.

Nagle przystanął.

– Chyba ktoś do nas przyszedł.

Pozostali także się zatrzymali. Znaleźli się już niemal na szczycie wzgórza, wśród ostatnich resztek roślinności po tej stronie wzniesienia.

Błagalne prośby Mirandy zostały wysłuchane. Stali przed nimi dwaj wartownicy Timona, jasnowłosi i wysocy, z napiętymi, gotowymi do strzału łukami, lecz nie byli to jej Waregowie.

– Stać, kto idzie? – ostro spytał jeden.

Wyglądali na starszych niż Gondagil i Haram, a także na bardziej wrogo usposobionych. Spojrzenia skierowali na Strażnika Słońca, w którym natychmiast domyślili się przywódcy grupy. Udawali, że nie widzą Marca ani tym bardziej jaśniejącej Mirandy, a może bali się na nich patrzeć? Książę Czarnych Sal wyglądał przecież także bardzo szczególnie. Lemurów najwidoczniej znali lepiej.