Выбрать главу

– No… – Molly spojrzała w dół. Spódniczka podjechała jej do pół uda. Dziewczyna niespokojnie poruszyła się na krześle. – Rano wymiotuję. Na okrągło siusiam. I od jakiegoś czasu nie mam miesiączki.

– Od kiedy nie ma pani okresu? Molly wzruszyła ramionami.

– Nie jestem pewna. Ostatni miałam chyba w maju.

– To ponad cztery miesiące temu. Nie martwiła się pani, że tak bardzo się opóźnia?

– Bo ja wiem… Jakoś tego nie śledziłam. A potem złapałam grypę żołądkową i myślałam, że spóźnia się, bo zachorowałam. No i chyba nie chciałam się nad tym zastanawiać. Nad tym, co to znaczy. Wie pani, jak to jest.

Linda najwyraźniej nie wiedziała. Po prostu patrzyła na nią swoimi małymi oczkami.

– Jest pani mężatką?

Zaskoczona Molly parsknęła śmiechem.

– Nie, proszę pani.

– Ale uprawiała pani… seks. – Słowo to zabrzmiało jak zduszone chrząknięcie.

Molly znowu poruszyła się na krześle.

– No, tak – odrzekła. – Uprawiałam.

– Bez zabezpieczenia?

– Pyta pani o gumki? Nie, o gumkach to ja pamiętam, ale… Ale chyba miałam małą wpadkę.

Linda odchrząknęła.

– Molly, czy wie pani, jak teraz wygląda pani dziecko? Molly pokręciła głową.

– Ale rozumie pani, że tam, w brzuchu, nosi pani dziecko, prawda? – Podsunęła jej album, przerzuciła kilka kartek i wskazała zdjęcie dziecka zwiniętego w kłębuszek. – Tak wygląda czteromiesięczny płód. Ma buzię, rączki i stopki. Widzi pani, że jest już w pełni ukształtowany? To prawdziwe dziecko. Czyż nie jest piękne?

Molly zaszurała nogami.

– Zdecydowała się już pani na imię? Nie sądzi pani, że trzeba je jakoś nazwać? Kiedy zacznie się poruszać, a już wkrótce to pani poczuje, nie może pani mówić do niego „hej, ty”. Zna pani imię jego ojca?

– Nie.

– Jak w takim razie ma na imię pani tato? Molly przełknęła ślinę.

– William – szepnęła. – Tato ma na imię William.

– Bardzo ładnie! Może nazwie go pani Willie? Oczywiście, jeśli okaże się, że to dziewczynka, imię trzeba będzie zmienić. – Uśmiechnęła się do niej. – Jest tyle pięknych imion dla dziewcząt. Mogłaby pani nadać jej swoje…

Molly spojrzała na nią oszołomiona.

– Dlaczego pani mi to robi? – spytała cicho.

– Co takiego?

– Próbuje pani…

– Próbuję dać ci szansę, Molly. Jedyną szansę. Nosisz w sobie dziecko. Czteromiesięczny płód. Dobry Pan obarczył cię świętą odpowiedzialnością.

– Ale to nie dobry Pan mnie zerżnął. Kobieta aż sapnęła, położyła rękę na ustach. Molly znów poruszyła się na krześle.

– Chyba już sobie pójdę…

– Nie, nie. Próbuję tylko przedstawić ci możliwości, wszystkie możliwości. Masz wybór, Molly, nie wierz tym, którzy mówią inaczej. Możesz dać temu dziecku życie. Mały Willie może dzięki tobie żyć.

– Proszę go tak nie nazywać. – Molly wstała. Linda też.

– On ma imię. To człowiek. Mogę skontaktować cię z agencją adopcyjną. Są ludzie, którzy tego dziecka pragną, czekają na nie tysiące rodzin. Czas pomyśleć o kimś innym prócz siebie.

– Muszę myśleć o sobie – szepnęła Molly. – Bo nikt inny o mnie nie myśli.

Wyszła z biura na ulicę.

W budce telefonicznej znalazła książkę z bostońskimi numerami, wśród nich kliniki świadomego macierzyństwa, ale z adresem na drugim końcu miasta.

Muszę myśleć o sobie. Bo nikt inny o mnie nie myśli. I nigdy nie myślał.

Pojechała autobusem i po dwóch przesiadkach znalazła się o jedną ulicę od celu wyprawy.

Na chodniku falował tłum. Ludzie coś skandowali, ale słów nie rozumiała. Słyszała tylko pulsujący rytmicznie, hałaśliwy chór głosów. Z boku stali dwaj policjanci z założonymi rękami. Wyraźnie się nudzili.

Molly przystanęła, niepewna, czy podejść bliżej, czy nie. Raptem tłum skupił uwagę na samochodzie, który zaparkował przy krawężniku. W tej samej chwili z gmachu wyszły spiesznie dwie kobiety. Przebiły się buńczucznie przez tłum i zatrzymały przy samochodzie, pomogły wysiąść wystraszonej kobiecie i, otoczywszy ją kręgiem ramion, ruszyły z powrotem ku drzwiom.

Do akcji wkroczyli znudzeni policjanci. Przepychali się przez gąszcz ludzi, torując drogę idącym.

– Oto co robią tu z dziećmi! – wrzasnął jakiś mężczyzna i cisnął na chodnik słój.

Rozprysło się szkło, a na beton chlusnęła krew, struga szokująco szkarłatnej krwi.

– Dzieciobójcy! – skandował tłum. – Dzieciobójcy! Dzieciobójcy!

Trzy kobiety pochyliły głowy i na oślep szły za policjantami. Po chwili były już na schodach. Trzasnęły drzwi.

Molly poczuła, że ktoś szarpie ją za rękaw – jakiś mężczyzna wetknął jej do ręki broszurę.

– Przyłącz się do naszej krucjaty, siostro!

Molly spojrzała na broszurę. Widniało na niej zdjęcie uśmiechniętego dziecka z miękkimi, jaśniutkimi włosami. I napis: Jesteśmy Bożymi aniołami pomsty.

– Potrzebujemy nowych żołnierzy – dodał mężczyzna. – To jedyny sposób na pokonanie szatana. Chętnie cię wśród nas powitamy. – Wyciągnął do niej rękę, z dłonią jak u kościotrupa.

Molly wybuchnęła płaczem i uciekła.

Autobusem wróciła do swojej dzielnicy.

Kiedy weszła na schody, zegarek wskazywał piątą. Była tak zmęczona, że ledwo powłóczyła nogami i z trudem pokonała ostatnie piętro.

Padła na łóżko, a za chwilę do pokoju wtargnął Romy.

– Gdzie byłaś? – warknął.

– Na spacerze. Kopnął łóżko.

– Dorabiasz na boku, co? Mam na ciebie oko, wiem, gdzie łazisz.

– Daj mi spokój. Chce mi się spać.

– Puszczasz się? Gadaj, pieprzysz się na lewo?

– Wyjdź! Precz stąd! – Zepchnęła go nogą z łóżka.

Błąd. Romy wykręcił jej rękę. Zrobił to tak mocno i gwałtownie, że omal nie trzasnęły jej kości.

– Przestań! – krzyknęła. – Złamiesz mi…

– Zapominasz, kim jesteś, Molly Dolly. Zapominasz, z kim masz do czynienia. Nie lubię, jak znikasz, nie mówisz, dokąd wychodzisz.

– Puszczaj. Proszę cię, Romy, to boli!

Mruknął coś z odrazą i wreszcie ją puścił. Podszedł do starego trzcinowego stolika, gdzie zostawiła torebkę. Chwycił ją i opróżnił na podłogę. Z portmonetki wyjął jedenaście dolarów, wszystkie pieniądze, jakie miała. Jeśli chodziła na lewiznę, marnie jej płacili. Wkładając pieniądze do kieszeni, zobaczył broszurę, tę ze zdjęciem blond bobaska na okładce.

Jesteśmy Bożymi aniołami pomsty.

Podniósł ją i wybuchnął śmiechem.

– Co to za gówno?

– Takie tam…

– Skąd to masz? Wzruszyła ramionami.

– Od jakiegoś faceta.

– Od kogo?

– Nie wiem, jak się nazywa. Przechodziłam koło kliniki położniczej. Na ulicy stała banda wariatów. Wrzeszczeli coś i popychali ludzi.

– Coś ty robiła koło kliniki?

– Nic. Nic nie robiłam.

Podszedł do łóżka i gwałtownie chwycił ją za podbródek.

– Chyba nie zrobiłaś czegoś bez mojej wiedzy? – spytał cicho.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Nikt nie ma prawa dotknąć cię bez mojej zgody, jasne? – Wbił palce w jej twarz i wtedy się przestraszyła. Mówił cicho, a kiedy mówił cicho, był zły. Widziała sińce na twarzach innych dziewcząt. Widziała krwawe dziury zamiast zębów. – Myślałem, że wyjaśniliśmy to sobie już dawno. Nacisk palców stawał się nie do zniesienia.

– Tak – szepnęła. – Tak, ja tylko… – Zamknęła oczy, przygotowując się na cios. – Zawaliłam, Romy. Chyba jestem w ciąży.

Ku jej zdziwieniu cios nie padł. Romy puścił ją i chyba zachichotał. Nie miała odwagi na niego spojrzeć i z pokorą schyliła głowę.