– Weź od Davida – odparł mój syn. Po jego twarzy i szyi ściekały kropelki potu. Zdjął temblak i zobaczyłam, że bandaż na jego ręce nabrał dziwnie zielonego odcienia. – On nawet mnie nie potrafi zaatakować tak, jak by mógł… strach przed tobą zupełnie by go sparaliżował.
– Ale nie ciebie, co? – zaśmiał się Emerson. – Dobrze! Do boju, mój chłopcze.
Wyjąwszy nóż z opuszczonej ręki Davida, stanął wyprostowany, z rozpostartymi rękami, na ugiętych lekko kolanach.
Usiadłam na ławce przy Nefret.
– Te paski… a jeżeli się rozwiążą? – zapytałam niepewnie.
– Sama je zawiązywałam. – Nastroszyła lekko brwi. – Ramzes tak się zapalił do tego pomysłu, że… Wspaniale wyglądają, prawda?
W istocie tak było. Imponujące muskuły Emersona grały pod gładką, brązową skórą, gdy przerzucał ciężar ciała z nogi na nogę. Ramzes dorównywał mu wzrostem, choć był po chłopięcemu smuklejszy. Oddychał szybko, ale poruszał się równie lekko jak ojciec. Krążyli powoli wokół siebie. Ramzes zaatakował pierwszy, celując w żebra przeciwnika. Emerson uchylił się i odtrącił jego rękę. Ramzes uskoczył w tył, wyrzucając drugie ramię dla złapania równowagi, i w tym momencie ojciec ciął go przez nieosłoniętą pierś. Cios nie był zbyt mocny, lecz Ramzes puścił nóż i zgiął się wpół, chwytając za bok.
– A niech to diabli! – Emerson przyskoczył do niego. – Przepraszam, chłopcze. Chodź, usiądź sobie.
Chłopak wywinął się jednak z czułego uścisku ojca i wyprostował. Stępiony skórą czubek noża Emersona trafił w rozcięcie jego koszuli i rozerwał ją, ukazując siniak na żebrach. Był rozmiarów i koloru zaśniedziałego srebrnego spodka.
– Nic się nie stało, ojcze. Możemy spróbować jeszcze raz?
– Nie mogę wykorzystywać przewagi… – zaczął Emerson.
– Celem tego ćwiczenia – przerwał mu syn – jest nauczenie się walki z przeciwnikiem, który bez skrupułów wykorzystuje każdą przewagę. Śmiem twierdzić, że mam w tym większe doświadczenie od ciebie, ojcze. Nie obawiaj się, że znów mnie trafisz; nie pozwolę ci na to.
– Wystarczy tego! – zawołała Nefret, zrywając się z miejsca. – Ramzes, ty cholerny idioto, niech cię diabli!
– Jak najbardziej wystarczy – poparł ją Emerson. – Mój chłopcze…
– Zapewniam cię, ojcze, że nic mi się nie stało. – Ramzes podniósł swój nóż. – Jeżeli pozwolicie, pójdę doprowadzić się do porządku.
– Jeżeli pozwolicie, to ja też pójdę i porozmawiam sobie z nim – oznajmiła Nefret. – Mówiłam durniowi, żeby nie odejmował bandaży!
Emerson odchrząknął.
– Nefret, kochanie… mhm, tego… wiem, że chcesz dobrze, ale czy nie byłoby… sensowniej, gdybyś go miło poprosiła, zamiast, ee… obrzucać wyzwiskami?
– Phi – prychnęła, miała jednak nieco speszoną minę. – Dobrze, profesorze, postaram się. Pomożesz mi, Davidzie? Jeśli łagodna perswazja nie poskutkuje, będziesz go musiał przytrzymać.
– Co jest nie tak, Peabody? – zapytał mnie Emerson. – Wiem, że jestem nieuważnym idiotą, ale przecież tak bardzo go znów nie poturbowałem.
– Z pewnością nie.
Powiedziałam to nie całkiem pewnym tonem. Emerson otoczył mnie swoim silnym ramieniem i wydał kilka uspokajających pomruków. Rzadko ma okazję traktować mnie jak małą, bojaźliwą kobietkę i z upodobaniem z tego korzysta.
Oczywiście jest to absolutnym nonsensem, bo jestem dość obeznana ze śmiercionośną bronią wszelkiego rodzaju i sama czasami ją noszę: pistolety, nóż, a przede wszystkim moją parasolkę. Na dobrą sprawę nie powinna mnie też zaniepokoić udawana walka chłopców; widywałam wielokrotnie, jak ćwiczą, z nożami czy gołymi dłońmi, i wiem, że każdy z nich raczej by umarł, niż skrzywdził drugiego. Dlaczego więc nagle poczułam się tak, jakby wokół mojego serca zacisnęła się jakaś lodowata dłoń? Czyżbym zamiast niegroźnej teraźniejszości ujrzała przyszłe śmiertelne zagrożenie – zapowiedź starcia, które dopiero miało nastąpić?
Wieczorem przy kolacji David podniósł znów kwestię przyjazdu drogich nam osób, które znajdowały się właśnie w drodze do Egiptu. Zapewniłam go, że nie lekceważę tej sprawy, lecz odłożyłam jej rozwiązanie na później, gdyż mieliśmy pilniejsze rzeczy na głowie.
– Z Marsylii wypłynęli wczoraj rano, więc nie znajdą się w Aleksandrii przed poniedziałkiem – oświadczyłam. – To nam daje jeszcze dwa dni.
– Jeden – poprawił mnie Ramzes. – Parowiec przypływa wcześnie rano, więc jeśli któreś z nas ma ich tam zatrzymać, powinno udać się do Kairu niedzielnym pociągiem.
– Sądzę, że trochę za bardzo poniosło nas wczoraj wieczorem – powiedziałam. – Możliwość, że coś im grozi, jest właściwie minimalna, a byliby bardzo rozczarowani, nie mogąc przyjechać.
– Szczególnie Lia – dodała Nefret. – Tak bardzo się cieszyła na ten wyjazd. Przez całą zimę uczyła się arabskiego.
– Powinniśmy ich jednak ostrzec – stwierdziłam. – Pojadę w niedzielę do Kairu…
– Absolutnie nie ma mowy, Peabody – zgromił mnie wzrokiem mój mąż. – Czy ty myślisz, że nie wiem, co knujesz? Twój umysł jest dla mnie otwartą księgą, moja droga. Nie zgodzę się, żebyś biegała po Kairze, wypytując handlarzy antyków, zamęczając policję i…
– Któryś z chłopców mógłby mi towarzyszyć.
– Nie – zaprotestowała Nefret równie stanowczo, jak Emerson. – Nie chodzi o Kair; już sama podróż jest zbyt ryzykowna. Czternaście godzin w pociągu, kilka postojów… mój Boże, wystarczyłby pistolet przystawiony do pleców albo nóż pod żebrem.
– Co w takim razie proponujesz? – gorączkował się David, zupełnie jak nie on. – Ktoś musi pojechać, to nie ulega kwestii, a ja jestem najbardziej logiczną kandydaturą. Mną nie będzie im się chciało zajmować.
Popatrzyliśmy na niego zaskoczeni. Przez chwilę ciszę zakłócało tylko trzepotanie się owadów wokół lampy. Zwabiona migotaniem płomienia ćma wpadła do szklanego klosza i zginęła w krótkim rozbłysku chwały.
– Nie gadaj takich bzdur – rzucił szorstko Ramzes.
– Ja nie ujęłabym tego w ten sposób, ale podzielam uczucia Ramzesa – powiedziałam. – Jak mogłeś myśleć, Davidzie, że bylibyśmy obojętni, gdyby ci coś zagrażało? Jesteś jednym z nas!
– Właśnie – rzekł Emerson. – Wobec tego nikt nie pojedzie. Sam podjąłbym się tego zadania, ale bałbym się, że znowu coś tu narozrabiacie. Wyślę Selima i Daouda,
– Rozum i siła – uśmiechnęłam się. – To idealne rozwiązanie, mój drogi. Dam im list do Waltera, w którym poradzę mu, żeby wrócili do Anglii najbliższym statkiem. Chyba że rozwikłamy przedtem tę sprawę.
– Przed niedzielą rano? – Ramzes uniósł brwi.
– To absurd, Peabody – stwierdził Emerson.
– Hmm – mruknęła w zamyśleniu Nefret.
– Ale możemy chociaż zacząć – zasugerował David. – Jutro w Luksorze…
– Co ty wygadujesz? – prychnął Emerson. – Jutro jest normalny dzień pracy.
– Dajże spokój, mój drogi, nie zamierzasz chyba podjąć na nowo roboty, jakby nic się nie wydarzyło! – zawołałam.
– Nie zamierzam – odparł Emerson – pozwolić nikomu, czy będzie to mężczyzna, kobieta, czy diabeł w ludzkiej skórze, żeby zakłócił moje wykopaliska. Co się z tobą dzieje, Peabody? Co się u diabła dzieje z wami wszystkimi? – Powiódł po naszych twarzach ostrym spojrzeniem niebieskich oczu. – Bywaliśmy już w równie trudnych sytuacjach i stawialiśmy czoła równie bezwzględnym przeciwnikom. Riccetti i Vincey na przykład albo…
– Pomińmy resztę – wtrąciłam. – Lista jest długa, przyznaję, Emersonie. Ale masz rację: nie będziemy siedzieć w domu, kryjąc się po kątach. Nie zastraszą nas!