– Zabierz mu to sprzed nosa, Nefret – poleciłam.
Za późno. Kot prychnął i rozerwał papier pazurami.
– Mam nadzieję, że nie uznasz tego za jeden z tych swoich przeklętych omenów, Peabody – rzekł kwaśno Emerson.
Trudno byłoby zinterpretować czyn Horusa jako zwiastun czegoś szczególnego, ale myślałam o planowanej eskapadzie z najwyższym niepokojem. Uznaliśmy jednak wszyscy, że trzeba ją podjąć; jeśli wezwanie było autentyczne, nie wolno go nam zignorować. Ramzes upierał się, że to jakiś podstęp, lecz nawet on przyznawał, że czas i miejsce wybrano takie, jakie wybrałaby kobieta. Meczet znajdował się dość blisko przybytku, który odwiedzili, a rankiem, gdy wszyscy spali, najłatwiej jej było wymknąć się tam niepostrzeżenie.
Tak czy inaczej noc miałam niespokojną, Emerson zaś chyba w ogóle nie spał. Kiedy mnie zbudził, było jeszcze ciemno i do pospiesznego śniadania zasiedliśmy grubo przed wschodem słońca. Jako że nie udało nam się ustalić, kto ma pójść, wybieraliśmy się tam wszyscy, łącznie z sir Edwardem.
Nasz gość poprzedniego wieczoru prawie się nie odzywał i teraz także jadł zamyślony i milczący.
– Niewiele pan mówi, sir Edwardzie – zagadnęłam go. – Mam wrażenie, że nie pochwala pan naszego pomysłu.
– Owszem, mam pewne zastrzeżenia, pani Emerson – odparł, unosząc brwi. – Nie wierzę, żeby któraś z tych kobiet w ogóle odważyła się do was zwrócić, a tym bardziej na piśmie. Skierowane do nich słowa panny Forth są już zapewne znane wszystkim w Luksorze i zręczny wróg nie omieszkałby wykorzystać tego do zwabienia was w pułapkę.
– Rozmawialiśmy o tym zeszłej nocy – przypomniałam mu – i uznaliśmy, że trzeba podjąć ryzyko.
– W takim razie nie ma sensu, żebym próbował wam to wyperswadować.
– Żadnego – zgodziła się Nefret.
Sir Edward skłonił głowę na znak milczącej zgody, ale gdy dosiadaliśmy koni, spostrzegłam, że chowa coś do kieszeni. Pistolet? Miałam nadzieję, że tak. Sama byłam uzbrojona „po zęby”, jak zgryźliwie zauważył Emerson: w jednej kieszeni miałam mały pistolet, w drugiej nóż, a w ręce parasolkę. Pasa nie wzięłam, lecz część jego użytecznego wyposażenia również poutykałam po kieszeniach. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda łyczek brandy albo przyrządy do rozpalenia ognia. Gdy wysiadaliśmy na przystani luksorskiej, ponad górami na wschodzie pokazała się poranna zorza.
Nie tylko my wstaliśmy tak wcześnie. Światło w oknach hoteli wskazywało, że wielu turystów jest już na nogach, a po ulicach przesuwały się postacie w długich galabijach, zdążające do pracy lub na modły. Nie jechaliśmy długo, bo cel wyprawy znajdował się niedaleko.
– Zaczekajcie – rzucił nagle Ramzes.
– Co? Dlaczego? – zawołałam, unosząc parasolkę i rozglądając się niespokojnie wokół.
– Musimy poczekać, aż się trochę rozwidni – wyjaśnił. – Do diaska, tu nawet za dnia byłoby niebezpiecznie.
Po dziesięciu minutach Emerson stwierdził, że już możemy iść. Luksor, choć zamieszkany przez niecałe dwanaście tysięcy ludzi, mógł się poszczycić ośmioma czy dziewięcioma meczetami, z których żaden nie wyróżniał się szczególną architekturą czy zabytkowym charakterem. Meczet Szejka el Guibri leżał pół mili od rzeki, przy ulicy będącej właściwie polną drogą, niebrukowaną i pylistą. Nie zdążyliśmy jeszcze tam dojść, kiedy w powietrzu poranka poniósł się pierwszy głos nawołujący do modlitwy. Muezini to indywidualiści i każdy określa moment wschodu słońca według własnych kryteriów. Tym razem głos rozbrzmiewał z meczetu położonego trochę dalej na południe, lecz Nefret przyspieszyła kroku i byłaby wyprzedziła chłopców, gdyby Emerson nie trzymał jej mocno za rękę. Chroniliśmy ją ze wszystkich stron, bo ja z sir Edwardem zamykałam pochód. Wiedziałam jednak, że dziewczyna niedługo będzie się godziła na taki stan rzeczy.
Meczet stał nieco oddalony od drogi. Przez otwarte arkadowe wejście widać było wewnętrzny dziedziniec z fontanną. W dobudówce z kopułą znajdował się zapewne grobowiec świątobliwego męża, którego imię nosił przybytek. Z minaretu dołączył do chóru muezinów czyjś łamiący się, być może z powodu wieku, baryton.
W pobliżu kręciło się trochę ludzi. Szli lub jechali na osłach, niektórzy ciągnęli wózki z towarami. Jakaś kobieta, niosąca na głowie snopek trzciny, rzuciła nam zaciekawione spojrzenie. Musieliśmy stanowić dziwny widok, bo docierało tu niewielu turystów.
– Idę na dziedziniec – oznajmiła półgłosem Nefret. – Ona nie podejdzie do mnie przy wszystkich.
– To zły pomysł – stwierdził Ramzes. – Na pewno tam nie wejdzie, bo wyglądałoby to podejrzanie. Kobietom nie zaleca się udziału w publicznej modlitwie. My troje zostańmy lepiej tutaj, a reszta niech się przejdzie zwiedzić grobowiec.
– My troje? Niech to diabli, Ramzesie, obiecałeś mi…
– Kłamałem – odparł spokojnie. – Nie możemy ryzykować, zbyt wielu ludzi się tu kręci. Ona widziała mnie i Davida z tobą i jeśli ma czyste intencje, na pewno nie oczekuje, że przyjdziesz sama.
Odczekaliśmy jeszcze kwadrans, aż umilkły ostatnie rozwlekłe zawodzenia muezina, a nad górami na wschodzie ukazał się czerwony dysk słońca. Emerson był już poirytowany, wróciliśmy więc do dzieci, które – co mnie nie zdziwiło – prowadziły ze sobą sprzeczkę.
– Jesteś pewien, że to ten meczet? – napierała Nefret.
– Nie. – Ramzes rozglądał się niepewnie. – Liścik był prawie nieczytelny, a w Luksorze są dwa meczety o podobnych nazwach. Niestety nie możemy już tego sprawdzić, bo przeklęty kot porwał kartkę na strzępy.
– Ona już nie przyjdzie – oświadczył z przekonaniem Emerson. – Może w ogóle nie zamierzała przyjść. Albo…
– Albo sir Edward miał rację – dorzuciłam, spoglądając na naszego milczącego wciąż gościa, który podobnie jak Ramzes uważnie obserwował przechodniów. – To miała być pułapka, ale nie odważyli się zaatakować nas wszystkich.
W drodze powrotnej do przystani na usilną prośbę Nefret zajrzeliśmy jeszcze pod ten drugi meczet – Szejka el Gariba – położony w ludniejszej części miasta, bliżej Świątyni Luksorskiej. Ulica tętniła zwykłym porannym życiem, lecz w samym meczecie po zakończonych modłach panowała cisza. Nefret nie traciła nadziei, że znajdzie przynajmniej kolejną wiadomość, ale to idący tuż za nią Ramzes zauważył leżący w pyle przedmiot.
Był to cienki złoty dysk z dziurką, ozdoba przyczepiana często przez Egipcjanki do kolczyków i zawojów na głowie.
10
Jakie znaczenie mogło mieć to małe złote kółko? Prawdopodobnie żadnego. Była to bardzo popularna ozdoba, a jeśli nawet należała do kobiety, która do nas napisała, mogła ją po prostu zgubić. Nefret upierała się, że dziewczyna podrzuciła ją specjalnie – na znak, że przybyła na spotkanie, bała się jednak dłużej czekać. Uznałam to za mało prawdopodobne. Było przecież oczywiste, że taki przedmiot nie leżałby na ziemi zbyt długo. Dla biedaka ten kawałek złota oznaczał żywność na cztery dni.
Jeśli o mnie chodzi, rozczarowanie ustąpiło miejsca uldze, a większość pozostałych czuła chyba to samo. Nawet jeżeli nie stało się to, na co liczyliśmy, nasze obawy również się nie potwierdziły. Widząc jednak ściągniętą twarz i zaciśnięte usta Nefret, uznałam, że powinnyśmy odbyć kolejną pogawędkę. Nikt nie podziwiał jej odwagi i dobroci bardziej ode mnie, ale kolejna wyprawa do domu rozpusty byłaby szaleństwem.
Po drodze mijaliśmy urząd telegraficzny, nie zaproponowałam jednak, żeby tam wstąpić. Wiadomość od Waltera jeszcze nie mogła nadejść, a Emerson zacząłby narzekać na opóźnienie. I tak już stracił kilka godzin na, jak to z upodobaniem nazywał, pogoń za dziką gęsią i żal mu było każdej chwili nie poświęconej pracy.