– Słyszeliśmy, że wyjechali – odparła Katherine. – Czy był jakiś ważny powód, czy może nie powinnam pytać?
Opowiedziałam jej więc również i tę historię. Jej reakcja ograniczyła się do lekkiego pokręcenia głową i mruknięcia: „Jaka szkoda. Tak mi przykro”.
Uświadomiłam sobie, że liczyłam na jakiś komentarz z jej strony, co mnie trochę zdziwiło, bo nie zwykłam polegać na radach innych.
– Wszystko dobrze się ułoży – stwierdziłam z przekonaniem. – „Nie ma złamanych serc, są tylko obolałe…
– …choć za miłości sprawą już nieraz umierałem” dokończyła z uśmiechem. – To „Mikado”, prawda?
– Oczywiście. Znasz Gilberta i Sullivana lepiej ode mnie. Powiedz mi teraz, jak postępuje realizacja twoich planów.
Katherine chętnie zmieniła temat i odbyłyśmy długą i bardzo interesującą rozmowę. Wciąż jeszcze zastanawiała się nad najlepszą lokalizacją dla szkoły i rozważała, czy lepiej będzie zbudować coś nowego, czy wyremontować już istniejący budynek. Wybór Luksoru wydawał się oczywisty, chciała jednak także przyciągnąć dziewczęta z wiosek na Zachodnim Brzegu, a w Luksorze, jak stwierdziła, były już dwie takie szkoły.
– Jedna to misyjna, a druga? – zapytałam.
– Ta, do której uczęszcza Fatima. Mówiła ci o niej.
– Ach, tak. Ale to właściwie nie jest szkoła, prawda?
– Może nie według naszych standardów, jest jednak doskonale położona, a Sayyida Amin prowadzi po kilka lekcji dziennie. Przyznała, że nie ma pieniędzy na więcej.
Przyjemnie było oderwać się od problemów, których na razie nie dało się rozwiązać, i zająć się takimi, którym mogły zaradzić pieniądze, czas i zaangażowanie. Katherine miała to wszystko. Kiedy zegar na kominku wybił kolejną godzinę, nagle zdałam sobie sprawę, jak bardzo się zasiedziałam.
– Muszę wracać – oznajmiłam, wstając.
– Nie wolno ci iść samej, Amelio – sprzeciwiła się Katherine. – Emerson kazał ci przecież czekać, aż ktoś po ciebie przyjdzie.
– Nie zamierzam tu siedzieć jak grzeczne dziecko czekające na tatusia. Jest biały dzień i mam dobrego konia.
Odprowadziła mnie na dół, nie ustając w protestach. Kiedy jednak wyszłyśmy na dziedziniec, ujrzałyśmy tam Ramzesa. Siedział po turecku na ziemi i gawędził z odźwiernym i jednym z ogrodników, który rzucił Katherine skruszone spojrzenie i szybko się oddalił.
– Dlaczego mnie nie powiadomiłeś, że już jesteś? – zdziwiłam się.
Ramzes jednym ruchem rozplatał nogi i wstał.
– Przyjechałem przed paroma minutami – wyjaśnił. – Ojciec jest jeszcze w Dolinie, ale powiedział, że już chce wracać. Mamy jechać prosto do domu. Dzień dobry, pani Vandergelt.
– Dzień dobry – odparła Katherine ze swym kocim uśmiechem. – Może filiżankę herbaty?
– Dziękuję, nie. Ojciec prosił, żebyśmy zaraz wracali.
Ramzes chciał, żebym pojechała na Riszy, a sam dosiadł mojej przemiłej, lecz niezbyt rączej klaczy.
– Co porabia ojciec? – zapytałam.
– Pewnie czeka, aż sir Edward z Paulem wyjdą na górę. Jutro ma przypłynąć Maspero i ojciec coraz bardziej się niepokoi o zawartość komory.
– Wiem. Chciałabym go jakoś przekonać, żeby się nie wtrącał. Maspero już i tak na niego krzywo patrzy.
Konie jechały stępa kamienistym wąwozem prowadzącym z Doliny. Nagle jakiś dziwny dźwięk – coś jakby beczenie – kazał mi się rozejrzeć. Jego źródło odkryłam dopiero po chwili, bo pokryta pyłem sierść kozy zlewała się ze skalnym tłem.
Zatrzymałam Riszę i zsiadłam. Ruszyłam ku zwierzęciu, którego noga ugrzęzła chyba między kamieniami.
– Do diabła, mamo! – krzyknął Ramzes. – Ostrożnie!
Wcale nie jestem taka głupia, jak się wydaje moim dzieciom, więc też od razu pomyślałam, że to może być podstęp. Nie zamierzałam jednak unikać konfrontacji, wprost przeciwnie, spodziewałam się jej i chciałam, by do niej doszło. Dlatego właśnie trzymałam rękę w kieszeni, kiedy zza głazu wyszedł nieznajomy mężczyzna. Miał nóż, toteż bez większych oporów wyciągnęłam pistolet i nacisnęłam spust. W tym samym momencie Ramzes rzucił się na napastnika i obalił go na ziemię.
– Ramzesie, co ty robisz, na miłość… Ramzesie, odezwij się! Jesteś ranny? – krzyknęłam.
Mój syn przetoczył się na plecy i usiadł. Jego oczy zwęziły się w szparki, brwi miał ściągnięte. Tak groźne spojrzenie widywałam rzadko nawet u jego ojca. Odetchnął głęboko.
– Nie, nic nie mów – rzuciłam szybko. – Dojdź najpierw do siebie. Mój Boże, chyba zabiłam tego typa!
Na przedzie szaty mężczyzny istotnie wykwitła krwawa plama, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły nieruchomym spojrzeniem trupa. Resztę twarzy zasłaniał ciasno zawiązany szal.
Usta Ramzesa poruszyły się. Nie wiedziałam, czy przeklina, modli się – nie, to nie Ramzes – czy może liczy do dziesięciu, co radziłam mu robić dla powściągnięcia emocji. Cokolwiek to było, odniosło pożądany skutek. Gdy się odezwał, jego głos był spokojny.
– Raczej nie, mamo – stwierdził. – Ten otwór to rana wylotowa. Ktoś ukryty za skałami strzelił mu w plecy. Zostań tu i nie wstawaj.
Zanim zdążyłam go powstrzymać, ruszył po skalistym gruncie pewnie jak kozica i po chwili zniknął mi z oczu.
Zwłoki nie stanowiły zbyt przyjemnego towarzystwa. Przykucnęłam obok nich, spodziewając się kolejnego strzału. Panowała jednakże cisza i nawet koza – Judasz, jak mogę ją chyba nazwać, przestała beczeć. Nie zamierzałam opuszczać mojego wątpliwego schronienia, by sprawdzić, czy coś jej dolega. Gdyby Ramzes nie zadziałał tak pochopnie, poszłabym z nim lub chociaż dała mu mój pistolet. Młodzi ludzie są tacy impulsywni. Teraz pozostało mi już tylko czekanie.
Zjawił się po dość długim czasie, równie cicho i znienacka, jak zniknął. Niósł strzelbę.
– Zabójca uciekł? – zapytałam, gdy sadowił się obok mnie, kładąc broń na ziemi.
– Tak. Był na górze. – Ramzes oparł splecione ramiona na podciągniętych kolanach. Robił wrażenie spokojnego i rozluźnionego, ale jego dłonie były mocno zaciśnięte.
– Zastrzelił tego człowieka i uciekł, porzucając strzelbę? – zdziwiłam się. Wzięłam do ręki broń, by się jej przyjrzeć.
Ramzes wyprostował się.
– Odłóż to, mamo! W komorze jest jeszcze jeden nabój.
– Widzę. To dziwne. Dlaczego nie strzelił powtórnie?
– Może liczył na to, że w tym zamieszaniu pozabijamy się nawzajem… – Ramzes łagodnie wyjął strzelbę z moich rąk i odłożył ją za siebie. Potem ukrył twarz w dłoniach. Jego ramiona zadrżały i usłyszałam coś jakby szloch czy krztuszenie się.
Mój syn raczej nie ma zwyczaju poddawać się słabości, nawet wtedy, gdy jest już po wszystkim i taka reakcja jest czymś naturalnym. Poczułam wzruszenie, byłam bowiem pewna, że poruszyło go grożące mi niebezpieczeństwo.
– No, już dobrze. – Poklepałam go po łopatce. – Już dobrze.
Uniósł głowę. Miał wilgotne rzęsy. Dopiero teraz zrozumiałam, co oznacza ten dziwny odgłos, który wydawał.
– Mój Boże! – jęknęłam. – Ty się śmiejesz?!
Ramzes otarł oczy wierzchem dłoni.
– Proszę o wybaczenie, mamo…
– Wybaczone – odparłam z ulgą. – Twój ojciec też tak czasem robi.
– Wiem. – Spoważniał nagle. – Ale czasami śmiech jest nie na miejscu. Przyjrzyjmy no się temu tutaj.
Ściągnął szal z twarzy zabitego. Ukazał się nieprzyjemny widok. Szczęka mężczyzny była zniekształcona i mocno opuchnięta, a usta pokiereszowane.
– Tak mi się zdawało, że znam tę sylwetkę – rzekł Ramzes. – To jeden ze strażników z domu Layli.