Выбрать главу

Epizod ten zrobił wśród uczniów nieopisaną wprost karierę. Zaczytywano się w nim, cytowano z pamięci całe partie tekstu, dyskutowano dziesiątki szczegółów. Żaden utwór, na żadnej lekcji polskiego, nie wzbudził tylu sporów, tylu namiętnych dociekań i analiz. Szczególną uwagę poświęcano, rzecz jasna, wszelkim detalom mającym przypuszczalnie związek z seksem. Przypuszczalnie – ponieważ poetycki język narracji, naszpikowany metaforami i dziwacznymi słowami, nigdy nie nazywał niczego po imieniu.

W nieskończoność roztrząsano, na przykład, takie zdanie: „Strudzenie wydzierało z ciał ludzką namiętność”, dociekając, czy chodzi w nim o to, iż zmęczenie wspinaczką osłabiało pobudliwość płciową bohaterów, czy też wręcz przeciwnie, paradoksalnie ją wzmagało. Jedni, z Rożkiem Goltzem na czele, uważali, że zagadkowy czasownik nie może tu oznaczać niczego innego jak tylko „pozbawienie”, czyli spadek wigoru, że inaczej byłby to czysty absurd. Inni, w tym głównie „romantycy”, byli jednak odmiennego zdania; obstawali uparcie, że sporne słowo („wydzierało”) znaczy tu „zaostrzało”, czy jeszcze lepiej, „wyżymało” lub „wyciskało” (tak jak wyciska się z tubki resztki pasty do zębów) – w danym wypadku: potencję seksualną, nadmiernie, wręcz rabunkowo przez bohaterów eksploatowaną. I na poparcie swej tezy przytaczali z pamięci dwa kolejne zdania, które brzmiały w ten sposób:

Wtargnąwszy na te wyżyny, odtrącali precz nic tylko suszę i wodę, strząsali ze stóp proch ziemski, ale również wychodzili duchem i kości swych, żył, ciała i krwi. Przystępowali wówczas do rozkoszy najwyższych, jakoby do początku szczęścia wiecznego, do granicy tamtego świata, do namiętności niebieskiej.

Wychodzili duchem z ciała… – podkreślali z naciskiem „romantycy” – a zatem nic innego, jak zostawali samym ciałem; nagim, zwierzęcym instynktem, wyzutym z wszelkich zahamowań i ograniczeń obyczajowych. Przecież to chyba oczywiste!

W kółko powracano też do sceny, gdy bohaterowie – upojeni nadmiarem szczęścia – chcą popełnić samobójstwo, skacząc w przepaść. Ustęp ten fascynował jednak czytelników nie ze względu na swą podniosłą czy dramatyczną treść, lecz ze względu na dwa, trzy zdania, które w nim padały, mające najzupełniej samodzielne i uniwersalne znaczenie (prawie każdy miał je w swoim egzemplarzu podkreślone). – Otóż bohater, namawiany przez ukochaną do desperackiego kroku, który miał ich zaprowadzić „w krainę szczęśliwości”, nagle, ni stąd, ni zowąd, zwracał się do niej tonem nie znoszącym sprzeciwu z takim oto roszczeniem: „Więc zdejm ubranie!” – Po chwili okazywało się, ze chodzi mu tylko o to, by przy pomocy jej sukni związać się razem przed skokiem i nie rozpaść się dzięki temu w różne strony przepaści, jednakże pierwsze wrażenie, jakie wzbudzały te słowa (natarczywy rozkaz, by kochanka niezwłocznie się obnażyła), było tak silne, że „wydzierało” je poniekąd z kontekstu i czyniło niezależnymi.

Następnie padało zdanie opisowe: „Ona powoli, jak przez sen, wstała i ze swym spokojnym uśmiechem poczęła rozrywać stanik…” – Tu znów podkreślone były trzy ostatnie wyrazy, na ogół podwójną linią, a na marginesie widniał jeszcze wykrzyknik.

W ślad za tym szedł passus, w którym dramatyczne napięcie ulegało pozytywnemu rozładowaniu: „Ale gdy spomiędzy czarnego jedwabiu zajaśniało ramię bielsze od czystego obłoku, przywarł do niego ustami…” – Z kolei w tym zdaniu kluczowe były, po pierwsze, słowa „spomiędzy czarnego jedwabiu”, a po drugie, „przywarł do niego ustami”.

No, i wreszcie tragiczna scena finałowa: napad, gwałt i skok w przepaść. To też wałkowano bez końca. Tym razem jednak, wbrew pozorom, nie koncentrowano się na opisie nikczemnych harców, jakim oddawali się zbójcy, odziani „w czarne, wysmarowane tłuszczem koszule i czerwone portki”, lecz na tym, co poprzedziło owe najstraszliwsze wydarzenia, to znaczy, na samych okolicznościach napadu – na tym, kiedy i jak bohaterowie zostali zaatakowani.

Otóż z tekstu jednoznacznie wynikało, że napad nastąpił nad ranem, gdy para kochanków „przykryta płaszczem spała”. Bohater jednakże orientował się, co zaszło, dopiero, gdy był już spętany – ba, i to jak! – w czterech miejscach! W łokciach, przegubach rąk, w kolanach i kostkach. Nie dość na tym. Cały przywiązany był jeszcze do świerkowego pnia, a w jaskini buchało ognisko rozpalone przez zbójników. Powstawało więc całkiem uzasadnione pytanie, dlaczego nie obudził się wcześniej. Jak to było w ogóle możliwe, że nie czuł ani wiązania, ani buchającego ogniska, ani hałasów czynionych przez napastników, lecz do stanu przytomności przywiodło go dopiero – jak powiadał tekst – „straszne uczucie”?

Rożek Goltz niemiłosiernie naigrawał się z tego fragmentu, dosłownie pastwił się nad nim.

– Co za bzdury! – wykrzykiwał. – Trzeba mieć źle w głowie, żeby coś takiego napisać. Mnie to budzi najcichsze skrzypnięcie drzwi, bzykanie muchy, najsłabszy promień światła, a jego nie zbudziło siedmiu bandytów, którzy go wiązali, rozbrajali, przywiązywali do pnia i skakali przez ognisko! To są kpiny! To urąga zdrowemu rozsądkowi!

– Może się znasz na fizyce – replikował któryś z „romantyków” – ale nie na pożyciu fizycznym. To były skutki wycieńczenia seksualnego. Jak on ją tam piłował dniem i nocą, bez przerwy, to potem był jak trup, jak twój Antek po ciężkim dniu pracy. Nie ma w tym nic dziwnego. Zresztą Żeromski to był erotoman i dobrze wiedział, co pisze.

To namiętne zainteresowanie górskim epizodem Popiołów nie wynikało jednak wcale, jak mogłoby się zdawać, z głodu wiedzy o mitycznej wciąż sferze seksu ani tym bardziej z pobudek estetycznych, lecz z czegoś zupełnie innego. Jego źródło biło… w beznadziejnej miłości do Madame la Directrice. A wszystkie te analizy i dyskusje literackie to była tylko pokrywka, udawanie przed sobą, że chodzi o jakieś kwestie może i nawet ciekawe lub zabawne, lecz w najmniejszym stopniu nie dotykające osobiście. Tymczasem naprawdę, historyjka napisana przez „Serce Nienasycone”, jak określano Żeromskiego w podręczniku szkolnym, stanowiła ucieleśnienie najskrytszych marzeń i tęsknot wiązanych z Madame. W wyobraźni odbiorców piękna Helena de With (tak nazywała się bohaterka grana przez Polę Raksę) nie była nikim innym jak właśnie szkolnym bóstwem, a sprawcą jej dzikich rozkoszy, jako też ich poborcą – zawsze ten, który czytał. Choć nikt nigdy nie wypowiedział tego na głos, widać to było gołym okiem.

Co do mnie, lekturę Popiołów miałem już dawno za sobą, książka – podobnie jak innych – mocno mnie znudziła, a epizodu górskiego, ze względu na jego nieznośny patos i wielosłowie, po prostu nie zmogłem. Po paru pierwszych stronach, gdy tylko zorientowałem się, o co chodzi, przerzuciłem kartki do przodu, szukając dalszego ciągu głównego nurtu akcji. Obecnie, widząc co się wokół mnie dzieje, przysłuchując się literackim dyskusjom i czując wzrastające napięcie wokół osoby Madame, zacząłem przeżywać denerwującą rozterkę. Z jednej strony, nękała mnie pokusa, by zajrzeć czym prędzej do książki i dowiedzieć się wreszcie -niejako z pierwszej ręki – co jest właściwie przedmiotem tak powszechnej fascynacji i na czym polega nie do końca mimo wszystko jasny związek tej literatury z otaczającym życiem, z drugiej, hamowała mnie duma, by nie poddać się owczemu pędowi i nie stoczyć się, choćby we własnych oczach, do poziomu dyszących chucią, a zarazem sentymentalnych kolegów – nie mówiąc już o lęku, że mogłoby to wyjść na jaw; w pojęciu ogółu, kto czytał wtedy Popioły, płonął potajemnie ku lodowatej Madame straszliwą namiętnością.

Dlatego odpychałem od siebie tę pokusę i konsekwentnie nie brałem książki do ręki. Raz jednak zrobiłem to i, choć znaczną rolę odegrał w tym przypadek, słono przyszło mi za to zapłacić.

Było to na lekcji biologii. Siedziałem sam w ostatniej ławce i strasznie się nudziłem. W pewnej chwili spostrzegłem w sąsiedniej kasetce pozostawioną przez kogoś książkę, starannie owiniętą w papier. Szukając ulgi w nudzie, sięgnąłem po nią zaraz (niczym latarnik z noweli Sienkiewicza) i uchyliłem okładkę. Karta tytułowa była najwyraźniej wydarta, a strony w większości nie poprzecinane. Rzuciłem okiem na tekst. Tak, to było to – Popioły, tom drugi, z epizodem „w górach.. Nie musiałem go długo szukać: strony poprzecinane były tylko na tych rozdziałach, a dolne rogi w tym miejscu – aż lepkie od wielokrotnego kartkowania.

Ułożywszy sobie książkę pod ławką na udach, przybrawszy pozę głębokiego skupienia (czoło wsparte na prawej ręce; lewa służyła do przewracania kartek), rozpocząłem lekturę.

Tekst, który poddawałem badaniu, przeszedł moje najśmielsze wyobrażenia. Wiedziałem, że jest to kicz pełen „ochów” i „achów”, i byłem przygotowany na charakterystyczne dla niego śmieszności. Czegoś takiego jednak się nie spodziewałem. To było po prostu niewiarygodne – i to z kilku powodów. Po pierwsze, że Żeromski w ogóle to napisał, że mógł coś takiego napisać! Po drugie, że skoro już napisał, to nie zawahał się opublikować (i że też nikt go nie powstrzymał). Po trzecie, że był to fragment książki należącej do kanonu lektur szkolnych. I wreszcie, że to się podobało, że zaczytywano się w tym! I to dlaczego, i po co! By według tego wzoru – w tym stylu czy konwencji – przeżywać w wyobraźni romans z panią dyrektor!

Choć, z drugiej strony, może i nie było w tym nic dziwnego. Albowiem proza ta, pod grubym płaszczem karykaturalnie egzaltowanego stylu i podniosłego idealizmu kryła w sobie coś, co świeżo dojrzała młodzież, rozdygotana i znerwicowana przez nadczynność hormonów, bezbłędnie wychwytywała. Tym czymś była perwersja i – fascynacja perwersją. Żeromski niewątpliwie dawał tu upust jakimś swoim natręctwom, jakimś głęboko ukrytym tęsknotom czy obsesjom, i najbardziej uwznioślająca narracja nie była w stanie tego zataić. Był to klasyczny „rys ekshibicjonistycznego ekscesu”, jak to określił gdzieś pewien wybitny filozof.