Jednakże nade wszystko rzecz była przezabawna. Czytając te napuszone opisy „łąki-kochanki, mlekiem i miodem płynącej”, nienaturalne dialogi rojące się od wykrzyknień w rodzaju „Jakżeś jest mężny, silny i straszny!” i liryczne inwokacje o „wieczności, która dawno przeminęła”, z trudem powstrzymywałem się od śmiechu.
Aż nagle zaświtała mi pewna myśl. Ależ tak, zrobić kawał! Wybrać co komiczniejsze zdania i określenia, ułożyć z tego coś w rodzaju romantycznego poematu prozą i z kamienną twarzą przedstawić to na lekcji polskiego jako utwór odkrytego właśnie w jakichś niezwykłych okolicznościach poety – uznanego jednogłośnie przez filologów za geniusza dorównującego naszym narodowym wieszczom. Pomysł tak mi się spodobał, że bez reszty zawładnął mą wyobraźnią. Odtąd czytałem już tylko pod tym kątem: które wyrażenia, metafory i całe zdania wykorzystam w mojej mistyfikacji, jak będę je łączył, od czego zacznę i na czym zakończę.
Szał twórczy, który mnie ogarnął, do tego stopnia oderwał mnie od rzeczywistości, że nawet nie spostrzegłem, jak Żmija zaszła mnie od tyłu, stanęła nade mną i zaczęła patrzeć mi przez ramię. Podobnie jak bohater powieści, który obudził się z twardego snu, gdy był już związany, a zbójcy hulali w jaskini, z zagrożenia zdałem sobie sprawę dopiero w chwili, gdy jej koścista ręka, niczym zwinne odnóże gigantycznego raka, mignęła mi przed oczami i wydobyła książkę spod ławki.
– I cóż to tak czytamy na lekcji biologii? – zaczęła klasyczny w jej wydaniu seans wychowawczy. – Na pewno coś ciekawego, ale czy na temat? – Zerknęła na początek książki. – Strona tytułowa wydarta… kartki niepoprzecinane… Tylko tutaj pośrodku… aż brudne od użycia. Zobaczmy, może też nas zainteresuje? – I przeczytała na głos:
Tu na twoich piersiach był wilk, tu, gdzie tak bije serce! Aleś go zabił. O, panie mój! Straszna morda wilcza i białe kły były tu, obok gardła. Krzywe pazury wbijały się między żebra, a ślepia patrzyły w twe oczy. Jakżeś jest mężny, silny i straszny! Jakżeś niezwyciężony! Mocniejszy jesteś niż zima, niż lód, niż wicher! Mocniejszy jesteś niż wilk. Ty się nie boisz nikogo na ziemi. Ani ludzi, ani zwierząt! Jesteś straszny! Jesteś piękny! Drżę na samą myśl… Jestem twoją służebnicą… O, miły… Tam…
W klasie zapanowało rozprężenie. Było jasne, że w lekcji następuje dłuższa przerwa, urozmaicona w dodatku tak zwanymi „jajami” – w tym wypadku, spektaklem polegającym na chłostaniu ucznia szyderstwem i drwiną, co na ogół obfitowało w komiczne momenty.
– No, niezupełnie na temat – ciągnęła tymczasem Żmija. – Nie o wilku się dzisiaj uczymy.
Kątem oka spostrzegłem, jak kilka osób dyskretnie chowa do teczek swoje egzemplarze drugiego tomu Popiołów. A Żmija, zmieniwszy nieco ton, przystąpiła do zasadniczej pedagogicznej rozprawy:
– Więc oto co czyta na lekcji nasz dumny szekspirysta, chluba naszej szkoły, laureat zeszłorocznej „Złotej Maski”! Jakiś nędzny brukowiec, sentymentalne powieścidło dla pensjonarek, duby smalone dla ciemnoty.
Nie sposób było odmówić jej racji. W mojej sytuacji musiałem się jednak bronić.
– To są Popioły Żeromskiego – bąknąłem półgłosem, jakbym chciał ją ostrzec przed dalszą kompromitacją. – To jest w lekturze szkolnej.
Żmii zupełnie nie zbiło to z tropu:
– Popioły Żeromskiego! – powtórzyła z ironią. – Popioły Żeromskiego są w lekturze dla klasy dziesiątej, a nie jedenastej. Wyobraź sobie, że choć uczę przyrody, na tyle jednak znam program z polskiego. Trochę więc późno wziąłeś się do czytania. To raz. A dwa, że skoro już jesteś taki sumienny i pilny, że uzupełniasz zaległą lekturę w czasie przeznaczonym na naukę biologii, to może łaskawie nam wytłumaczysz, dlaczego kartki poprzecinane są tylko tutaj, pośrodku, a reszta jest nietknięta. O, proszę… – podniosła do góry książkę otwartą na wyszmalcowanych stronicach. – Tylko tutaj, na tych wzdychach i jękach…
Klasa buchnęła śmiechem, a mnie aż skręcało ze złości.
– To nie mój egzemplarz – palnąłem szukając ratunku, przez co jednak pogorszyłem tylko sytuację.
– Nie twój? – udała zdziwienie Żmija. – Czyj, powiedz, w takim razie.
– Nie wiem – burknąłem niegrzecznie. – Leżał.
– Leżał… – pokiwała głową z obłudnym zatroskaniem – więc wziąłeś i zacząłeś czytać ze środka…
– Tak mi się akurat otworzyło.
– Otworzyło ci się! – przyrodniczka nie ustępowała ani na krok. – Nie dość, że masz gust pensjonarki, to jeszcze jesteś załgany. Usiłujesz się wyprzeć swoich upodobań. Może mi jeszcze powiesz, że chciałeś tylko zobaczyć, co się podoba innym?…
Tak było! Dokładnie! Lecz jak miałem to udowodnić? Kto by mi uwierzył na słowo! Musiałem przyjąć inną linię obrony. Niby wyprowadzony z równowagi, warknąłem ostrzejszym tonem:
– To czego by właściwie pani profesor chciała? Żebym zaczął na lekcji przecinać kartki od początku? Po co te insynuacje!
Było to niezłe posunięcie. Ale właśnie dlatego jeszcze bardziej rozsierdziło Żmiję.
– Dobrze – powiedziała oschle. – Niech ci będzie. To powiedz nam w takim razie, co jest tematem dzisiejszej lekcji.
– Królik… Anatomia królika… – zacząłem dukać, spostrzegłszy na tablicy zawieszoną planszę z wizerunkiem tego ssaka z otwartą jamą brzuszną, w której kłębiły się kolorowe wnętrzności.
– Doskonale! Świetnie! – powiedziała z ironiczną zachętą w głosie. – Ale co konkretnie? Jakie narządy? Funkcje? Jaki układ wewnętrzny?
– Rozrodczy – usłyszałem szept podpowiedzi, ale uznałem to za dowcip mający na celu dalsze rozbawienie klasy moim kosztem.
– Nie wiem, nie uważałem – poddałem się z desperacją.
– No właśnie, tak myślałam – stwierdziła z udanym smutkiem Żmija. – Nie będziesz więc miał mi za złe, że wstawię ci dzisiaj dwójkę – wpisała zamaszyście stopień do dziennika. – A teraz przyjmij łaskawie do wiadomości, że uczymy się dzisiaj o życiu płciowym królika. Temat w sam raz dla ciebie. Aż dziwne, że nie uważałeś. W każdym razie, na następną lekcję opanujesz dokładnie ten materiał i pięknie nam go tu wyłożysz, tak żeby nikt nie miał wątpliwości, że się znasz na rzeczy.
Bolesne to były słowa. I perspektywa okropna. Najgorsze jednak było co innego – coś, z czego Żmija nie zdawała sobie zresztą sprawy, gdy bezlitośnie ćwiczyła mnie przed klasą, a mianowicie stworzenie fałszywego wrażenia, że i ja czytam po kryjomu wiadomy epizod. A to posiadało tylko jedną wykładnię: Madame la Directrice i mnie złamała serce.
ROZDZIAŁ DRUGI
6. Na początku było Słowo
Na skutki fatalnej demaskacji nie musiałem długo czekać. Ledwo usiadłem wymiętoszony przez Żmiję, doszły mnie szepty połączone z ukradkowymi spojrzeniami w moją stronę. Nie miałem wątpliwości – obgadywano mnie, sycono się moim upadkiem, znajdywano małoduszne pocieszenie w tym, że i ja dzielę męczeński los adoratorów Damy z Lodu.
Było to nie do wytrzymania.
Jak zwykle w trudnych momentach życiowych, udałem się po lekcjach do pobliskiego parku (jak na ironię: imienia Żeromskiego), żeby w spokoju rozważyć powstałą sytuację i znaleźć z niej jakieś wyjście. Usiadłem na ustronnej ławce i przystąpiłem do analizy myślowej.
Wskutek nieroztropności zostałem ośmieszony. Lecz jednocześnie zmuszony do przyznania się przed samym sobą, iż Madame la Directrice zawróciła mi w głowie, że bynajmniej nie jestem wolny od trującego afektu, jak to przez cały czas, kłamliwie, utrzymywałem przed sobą.
Akt samouświadomienia nie przyniósł jednak tym razem ozdrowieńczego skutku. Przeciwnie, rozjątrzał tylko ranę i strącał w piekielną otchłań. Nie dość, że miałem cierpieć typowe w tym stanie męki, to jeszcze żyć w poczuciu straszliwej degradacji, w uwłaczającym zrównaniu z innymi ofiarami choroby. Tu właśnie przebiegała granica mojej wytrzymałości. I to mobilizowało do znalezienia remedium.
„Nie, tak być nie może. – myślałem, patrząc na drzewa mieniące się kolorami w październikowym słońcu. „Trzeba natychmiast coś zrobić. Jeżeli nie podejmę jakichś zaradczych kroków, stoczę się wkrótce na dno. Stanę się jednym z tych żałosnych pajaców, gotowych za każdą cenę, najbezwstydniejszych poniżeń, zabiegać o cień uwagi”
Zdawałem sobie sprawę, że w mojej sytuacji – osiemnastoletniego młokosa, młodszego od niej o co najmniej dwanaście lat, a do tego jeszcze będącego jej poddanym, i to najniższego rzędu – liczyć na coś więcej niż ukojenie przez słowa było głupotą, wciągającą niechybnie w bagno kompromitacji i piekło upokorzenia. Nie chodziło mi jednak o „literaturę”: o to, że – zgodnie z akcją trzeciej odsłony szekspirowskiego dramatu żywota – mógłbym o niej i dla niej składać smętne wierszydła albo, uchowaj Boże, smażyć miłosne listy. Zadośćuczynienie przez mowę, w której upatrywałem swą szansę, rozumiałem inaczej. Miało ono polegać na podjęciu pewnej gry, w której wypowiadane słowa i zdania mieniłyby się znaczeniami, a także zyskiwałyby na sile: stawałyby się czymś więcej niż tylko środkiem komunikacji, stawałyby się pewnego rodzaju faktami. Inaczej mówiąc, pewna cząstka rzeczywistości miała zostać w tej grze sprowadzona do języka. Ulotne dźwięki o umownym sensie miały być z krwi i kości.
Nieraz już w życiu przekonałem się, jak wiele mogą zdziałać słowa. Odkryłem ich czarodziejską moc. Potrafiły nie tylko zmieniać rzeczywistość, potrafiły ją tworzyć, a w szczególnych wypadkach – nawet ją zastąpić.