Czyż nie słowa odwróciły przesądzony, jak się zdawało, los w biurze organizacji Przeglądu Scen Amatorskich? I czyż nie one, później, zapanowały nad „czernią”?
Albo niezapomniana chwila po Festiwalu Chórów… Czyż, w gruncie rzeczy, nie słowa stanowiły jej źródło? Czyż do tego, by nastrój zwykłego rozprężenia przemienił się niespodzianie w radosny szał dionizyjski, nie potrzeba było dopiero magicznego „no morę”? I krzyku „What you say?” – by nastąpiła katharsis?
I czyż, wreszcie, nie słowa wygrywały z faktami nawet w „podziemnym” życiu szkoły? Spośród dziesiątków zdarzeń, które zapisywały się złotymi zgłoskami w pamięci klasowej społeczności, najwyższą lokatę zajmowało bezapelacyjnie wiadome wypracowanie Rożka. Przebijało ono nawet tak zabawną i bezkompromisową w swym wyrazie „wiedeńską” odsiecz Fąfla, która z biegiem czasu okazała się bledsza i mniej ekscytująca.
O tak, nie darmo księga, która wysuwa twierdzenie, że na początku wszystkiego było i zawsze jest Słowo, uchodzi za księgę świętą!
Obecnie z tej nauki postanowiłem zrobić użytek. Nie zdawać się na przypadek, w którym Słowo odegra swą czarodziejską rolę, lecz działać z rozmysłem w tym celu. Umyślnie torować Mu drogę, przygotowywać grunt.
Oznaczało to pewną pracę – podobnie jak w wypadku marzeń o jazzowym zespole i występach scenicznych. Tym razem stwarzanie warunków przyszłym wniebowstąpieniom miało polegać głównie na zdobywaniu wiedzy, rzetelnej i drobiazgowej, na temat życia Madame. Do sprawy należało podejść poniekąd naukowo. Skończyć z brednią fantazji, domysłów i hipotez, zacząć prowadzić badania, gromadzić informacje. I to informacje istotne, a nie jakieś tam głupstwa jak numer szminki do ust. Tylko z takimi kartami w ręku można było przystąpić do założonej przeze mnie gry. Krótko mówiąc, należało wszcząć dochodzenie.
Aby ten śmiały plan nie wydał mi się nazajutrz fanaberią umysłu zrodzoną w momencie depresji, postanowiłem czym prędzej zakotwiczyć go w rzeczywistości, czyli niezwłocznie przystąpić do działania. – Cóż mogłem zrobić od razu? – Ależ to oczywiste! Spróbować ustalić adres przez książkę telefoniczną.
Wstałem i. raźnym krokiem ruszyłem w kierunku poczty.
Było mało prawdopodobne, aby dyrektor szkoły nie miał w mieszkaniu telefonu. Nie oznaczało to jednak, że numer i nazwisko będą figurowały w spisie. Telefon mógł być zastrzeżony; zarejestrowany na kogoś innego; a jeśli założono go niedawno, mógł jeszcze nie występować w ostatnim wydaniu książki telefonicznej, którą drukowano co dwa albo trzy lata.
Wszystkie te obawy okazały się płonne. Abonentów noszących takie samo nazwisko, jakie nosiła Madame, było zaledwie trzech, każdy miał inne imię, tylko jedno z nich było imieniem żeńskim – i to było właśnie jej imię. Ponadto, po przecinku, widniał jeszcze skrót tytułu naukowego – „mgr”, który zdawał się ostatecznie przesądzać sprawę. Nie było wątpliwości, to mogła być tylko ona.
Łatwy i szybki sukces, jakim zakończyła się moja pierwsza operacja detektywistyczna, podziałał na mnie dwojako. Z jednej strony, przyniósł dreszcz podniecenia i umocnienie w wierze, że plan, który powziąłem, nie jest fantasmagorią. Z drugiej, sprawiał mi zawód: skreślał zadanie, które dopiero co sobie wyznaczyłem, i stawiał mnie na nowo w martwym punkcie wyjścia. To zaś z kolei na nowo rodziło wątpliwości.
Poddawszy te uczucia bezwzględnej analizie, stwierdziłem, że są przejawem podświadomego lęku. Zamiast bez ceregieli posuwać się do przodu, szukałem retardacji. Marząc o sytuacji, w której będę mógł wreszcie, wyposażony w odpowiednią wiedzę, rozpocząć swą Wielką Grę, bałem się jej zarazem – skory do odwleczenia, a nawet do walkovera.
„Trzeba to w sobie przełamać”, upomniałem się w duchu, „trzeba grać ofensywnie”. I nie zastanawiając się długo, pojechałem pod znaleziony adres.
Ulica, a ściślej, niewielkie osiedle, na które prowadził, znajdowało się mniej więcej w połowie drogi między moim domem a szkołą. Wysiadłszy z autobusu, a zwłaszcza zagłębiwszy się w labirynt alejek oplatających domy, poczułem przyspieszone bicie serca. Cóż, w każdej chwili mogłem ją przecież spotkać! Czy nie wydałoby się to jej podejrzane? Oczywiście, mogłem mieć sto powodów, aby tamtędy iść, a jednak mimo wszystko… Jak się wtedy zachować? Ukłonić się i przejść dalej jak gdyby nigdy nic? Czy jednak nie pozostawić zdarzenia bez komentarza? Odegrać zaskoczenie i rozwinąć to jakoś?
Nie, żadne z tych rozwiązań nie byłoby dobre. Uzmysłowiłem sobie, że takie przypadkowe spotkanie psułoby mi szyki. Należało go zdecydowanie uniknąć. Zacząłem się mieć na baczności. – Jeśli ją tylko spostrzegę, zmieniam dyskretnie kierunek albo odwracam się. W najgorszym razie, udaję zamyślonego i nie zauważam mijając. – Dopóki szedłem wśród domów, nie przedstawiało to problemu. – Co jednak zrobię, jeżeli się zderzę z nią w drzwiach albo tym bardziej na schodach? Wtedy muszę już coś powiedzieć…
Na szczęście, spis lokatorów znajdował się zewnątrz budynku.
Znalazłszy jej nazwisko, zwróciłem natychmiast uwagę na nazwiska sąsiadów i, na wszelki wypadek, kilka z nich nakazałem sobie zapamiętać. Uzbrojony w tę wiedzę – i odprężony nareszcie – ruszyłem wolnym krokiem w kierunku właściwej sieni. Teraz mogłem ją spotkać nawet przy samych drzwiach. Na jej najbardziej zdumione czy podejrzliwe pytanie miałem gotową odpowiedź: „Idę do państwa… – tu wymieniłbym nazwisko kogoś kto mieszkał wyżej – „cóż w tym nadzwyczajnego?”
Budynek miał cztery piętra, a ona mieszkała na drugim. Gdy znalazłem się pod jej drzwiami, znów ogarnęły mnie emocje. A więc to tutaj! Ten próg! Ta klamka! Ta framuga! – Upewniwszy się, że w przeciwległych drzwiach nie ma judasza, przez który mógłby mnie ktoś śledzić, przyłożyłem ucho do chłodnej powierzchni drzwi. Cisza. Raczej nikogo nie było. Następnie, na wszelki wypadek, poszedłem jeszcze na górę, by sprawdzić nazwiska na drzwiach.
Zbiegłem na dół i znalazłszy się znów na dziedzińcu, przystąpiłem do identyfikacji okien. Rzecz nie nastręczała trudności. Wszystkie niewątpliwie wychodziły na jedną stronę, właśnie na podwórko, i w sumie było ich trzy. Pierwsze od klatki schodowej dawało wgląd do kuchni (wskazywało na to widoczne wnętrze na parterze w tym pionie), a dwa pozostałe – jedno większe (poczwórne), drugie mniejsze (podwójne) – do pokoju albo do dwóch pokoi. To pozostawało niejasne. Penetracja parteru w tym pionie nie przyniosła, niestety, żadnego rozstrzygnięcia – z powodu zaciągniętych firanek.
Spojrzałem na identyczny budynek, który stał równolegle, i ruszyłem ku drzwiom położonym dokładnie naprzeciw jej sieni. Najpierw z okna drugiego, a potem trzeciego półpiętra rozpocząłem obserwację.
Mimo stosunkowo niewielkiej odległości, trudno było stwierdzić, czy wewnątrz, między oknami, biegnie ściana, czy nie. Wydawało się, że nie, ale pewności nie miałem. Ten błahy z pozoru problem nie dawał mi spokoju. Bo jeśli to mieszkanie było dwupokojowe, to miałoby to znaczenie, i to nawet nie jedno.
W tamtych czasach, z powodu braku mieszkań, ludziom przysługiwały ustalone odgórnie metraże; jeśli się nie miało specjalnych uprawnień, było się skazanym na los pszczoły w ulu. Gdy wskutek zmian życiowych robiło się w domu luźniej (na przykład, gdy ktoś umarł), pozostali na miejscu członkowie rodziny zaczynali drżeć ze strachu, czy któregoś pięknego ranka nie znajdą w skrzynce na listy nakazu eksmisji do mniejszego lokalu, ponieważ w danych warunkach przekraczali przysługującą im normę. Innym środkiem nacisku na biednych lokatorów były niezwykle wysokie opłaty za nadmetraż, czyli za powierzchnię mieszkalną przekraczającą normę. Mało kto mógł sobie pozwolić na płacenie takiego czynszu. Toteż prawie się nie zdarzało, by ktoś samotnie zajmował więcej niż tak zwane M-l lub najwyżej M-2 (kawalerka albo pokój z kuchnią).
Jeżeli zatem mieszkanie, do którego usiłowałem przeniknąć wzrokiem;duchem), stojąc na trzecim półpiętrze sąsiedniego budynku, składało z dwóch pokoi, świadczyło to niezawodnie, że jego lokatorka albo dzieli z kimś, albo ma przywileje, albo płaci bajońskie sumy za straszliwy nadmetraż. Najbardziej by mi odpowiadało wytłumaczenie drugie. Wydawało się zresztą najbardziej prawdopodobne. Bez oporów przystałbym również na trzecie. Najgorzej było z pierwszym – w końcu także możliwym. Choć właściwie – dlaczego? Przecież gdyby mieszkała z kimś i doszedłbym, prędzej czy później, kim jest owa osoba (członek rodziny? przyjaciel?), miałbym dobry materiał do mego „oblężenia”. Wszystkie te spekulacje w jednej chwili rozwiał zapadający zmierzch, dość wczesny już o tej porze. W mieszkaniu piętro wyżej zapaliło się światło, które wypełniło przestrzeń naraz za dwoma oknami, co dowodziło niezbicie, iż nie dzieli ich ściana. Potwierdziła to ostatecznie postać rosłego mężczyzny, który zasuwając zasłony, ukazał się w drugim oknie dosłownie w sekundę po tym, kiedy zniknął był w pierwszym.
Odetchnąłem z ulgą. Więc jednak jeden pokój! Duży bo duży – lecz jeden. Ten niepozorny detal czynił tyle dobrego! Poprawiał jej reputację (jeśli nawet korzystała z przywilejów, to w skromniejszym wymiarze); skreślał na dobrą sprawę możliwość współlokatora; wreszcie, obniżał radykalnie haracz za nadmetraż, a może i zwalniał z niego.
W doskonałym nastroju, zapomniawszy bez reszty o wpadce u Żmii i czekającym mnie wkrótce pełnym wilczych dołów przepytywaniu z królika, szedłem ciemnymi ulicami i podsumowywałem swą akcję.
Choć zdobyta przeze mnie wiedza nie zawierała właściwie niczego nadzwyczajnego, zmieniała jednak ostrość mego widzenia. W ciągu niespełna dwóch godzin przybliżyłem się do niej niemal o lata świetlne. Z maleńkiego punktu migającego gdzieś w otchłani kosmosu tajemniczym, bladoniebieskim blaskiem stała się tarczą słoneczną widzianą z perspektywy pobliskiej planety. Obecnie byłem już nie tylko jednym z dziesiątków jej uczniów, trzymanych na dystans w relacji służbowej, lecz również osobliwym znajomym. Wiedziałem, gdzie i w jakich warunkach mieszka, mogłem do niej zadzwonić, nadać list, opatrując jej nazwisko na kopercie tytułem naukowym odkrytym w książce telefonicznej.