Schodziłem po schodach z Jerzykiem, napięty, czy lada chwila nie rozlegnie się za mną trzask otwieranych drzwi i głos pana Konstantego wzywający mnie do zabrania zapomnianego okrycia. Nic jednak takiego nie zaszło.
Wyszliśmy na ulicę. Ciemno, wilgotno, mgła. Listopadowa pora. Jerzyk cały czas milczał, zajęty swoimi myślami. Zupełnie nie mogłem się zdobyć na wyrzeczenie choć słowa.
Przy najbliższej przecznicy zwolniłem i przystanąłem:
– Ja w tę stronę, a pan?
– Ja prrosto, dalej prrosto – powiedział apatycznie, jakby wyrwany ze snu.
– A zatem, do widzenia. Dziękuję, jeszcze raz.
– Serrwus! – uścisnął mi rękę. – Wszystkiego najlepszego.
Poszedłem w głąb przecznicy jakieś pięćdziesiąt metrów, po czym wróciłem do rogu i stwierdziwszy, że Jerzyk zniknął już w mroku i mgle, puściłem się pędem z powrotem.
Biały, porcelanowy przycisk przedwojennego dzwonka, tkwiący w ozdobnym wgłębieniu w prawej framudze drzwi, przycisnąłem ponownie o dziewiętnastej dziesięć.
– Tak? – dobiegł mnie zza drzwi głos pana Konstantego.
– Przepraszam, to jeszcze raz ja, nie wziąłem rękawiczek.
W odpowiedzi usłyszałem krótkie, rzeczowe „a!”, po czym szczęknęła zasuwa.
– Widzi pan, roztargnienie – zacząłem, przechodząc przez próg. – Pan Jerzyk tak mnie poruszył swoimi opowieściami, że całkiem straciłem głowę.
– Mówiłem ci. Uprzedzałem – powiedział pan Konstanty rozkładając ramiona i zwrócił się w stronę wieszaka, by szukać rękawiczek.
– Wie pan, co mnie w tym wszystkim najbardziej zadziwiło? – rzuciłem pytanie-lasso, ażeby go powstrzymać.
– No-no? Udało mi się.
– Ta atmosfera podejrzeń i psychoza ucieczek. Naprawdę, nie przypuszczałem, że to aż tak wygląda.
– Niestety – rzekł markotnie i podszedł do wieszaka. Uznałem, że nie ma co zwlekać.
– A swoją drogą… – westchnąłem – jaki mały jest świat! Wspominam, przypadkowo, o mojej romanistce, a tu się okazuje, że pan Jerzyk ją zna… A chyba również i pan… Takie odniosłem wrażenie.
– Czy ja ją znam! – pan Konstanty zaśmiał się pobłażliwie i znowu przerwał akcję szukania rękawiczek. – Znam ją od urodzenia.
Zamarłem. Jakbym pod własnym domem odkrył kopalnię złota. Swoje zdumienie jednak ukryłem pod maską konwencji:
– Poważnie? – zapiałem cienko, jakbym w angielskim salonie prowadził konwersację. – A to dopiero historia!… A jakimże to sposobem?
– Znałem dobrze jej ojca – wyjaśnił pan Konstanty. – Wspinaliśmy się razem. W trzydziestym czwartym roku byliśmy na Mont Blanc…
– W trzydziestym czwartym? – przerwałem.
– Dokładnie, a bo co?
– Nie, nic… – machnąłem ręką, szukając gorączkowo jakiegoś powodu pytania. – W lecie, ma się rozumieć… – dodałem tonem znawcy.
– Oczywiście, że w lecie – potwierdził bez namysłu. – Lecz co to ma do rzeczy?
– Chciałem się tylko upewnić, o której wyprawie pan mówi – znalazłem w końcu odpowiedź (średnią, oględnie mówiąc). „Jeśli nie jest wcześniakiem, to była już poczęta”, przeliczyłem tymczasem.
– W trzydziestym czwartym roku tylko raz byłem w Alpach – wyjaśnił dla porządku.
– No i co?… Proszę mówić. To niezwykle ciekawe – wróciłem do konwencji salonowej rozmowy (jakby mi raczej chodziło o alpejskie przygody, niż o ojca Madame).
– To był przedziwny człowiek. Dwa charaktery w jednym. Skrupulant i fantasta. Racjonalista-romantyk. Z jednej strony, solidny… coś więcej: niezawodny! Mogłeś na nim polegać jak na zegarku szwajcarskim. Jeśli się z kimś umówił, zawsze dotrzymał słowa, choćby walił się świat: Z drugiej, idealista, o najdziwniejszych pomysłach, zaskakujący człowieka wręcz szalonymi planami. Te dwa temperamenty splatały się niekiedy. Nie znając dokładnie przyszłości, przeciwnie, wiedząc o niej, jak bardzo może być zmienna, umawiał się precyzyjnie na bardzo odległe terminy, czasem w nieznanych mu miejscach, i, niczym Fileas Fogg, bez żadnych potwierdzeń, uściśleń, stawiał się tam dokładnie o określonej porze.
Raz było tak, na przykład:
Spotkaliśmy się przypadkiem, tu, na ulicy w Warszawie, pod koniec listopada, i zaczęliśmy gadać. Powiedział, że właśnie wyjeżdża, naprzód w góry Schwarzwaldu, a potem do Chamonix, robić tam jakieś wejścia w długim sezonie zimowym. Odpowiedziałem w rewanżu, że również wybieram się w Alpy, tyle że do Szwajcarii, no i dopiero w lecie. Zaczął mnie wypytywać o szczegóły wyprawy: nie był dotychczas w tym kraju i bardzo chciał tam pojechać. Powiedziałem mu wszystko, co w tamtej chwili wiedziałem. Plan był w miarę konkretny, lecz bez detali, rzecz jasna.
„To kiedy i w jakim miejscu możemy się tam spotkać?”, zapytał ni stąd, ni zowąd.
Zdębiałem. W tamtej chwili nie miałem jeszcze pojęcia ani gdzie będę mieszkał, ani kiedy tam dotrę. Jedyne, co wiedziałem, to nazwa miejscowości,.w której mam się zatrzymać, i że muszę tam przybyć najpóźniej piątego sierpnia.
„A zatem szóstego, w południe, przed dworcem kolejowym. Odpowiada ci to?”, zapytał zerknąwszy w kalendarz.
Myślałem, że żartuje. Ale on mówił poważnie. Nie muszę chyba dodawać, że był tam co do minuty.
– Fascynujące, istotnie! – kiwałem z uznaniem głową. – Lecz, proszę, niech pan coś powie o tym wspólnym Mont Blanc.
– No właśnie – pan Konstanty całkiem już zrezygnował z szukania rękawiczek. – To jest z kolei historia, dobrze obrazująca jego drugą naturę. Zacząć trzeba od tego, o czym marzył i śnił pewien fanatyk gór, jego starszy przyjaciel, i co próbował spełnić zimą w dwudziestym szóstym. Otóż ów słynny taternik pragnął, by jego dziecko, które się miało narodzić, przyszło na świat… na Mont Blanc. No, nie na samym szczycie, to byłaby już przesada, lecz gdzieś możliwie najbliżej, w słynnym schronisku Vallota, tuż pod samym wierzchołkiem. I zawlókł tam swoją żonę w siódmym miesiącu ciąży. Nic jednak z tego nie wyszło. Po tygodniowej wichurze, która o mało nie zmiotła schroniska z powierzchni ziemi, postanowili zejść i rodzić w normalnych warunkach. W drodze powrotnej, w zadymce, zarwał się śnieżny most. To cud, że uszli z życiem, i że nie poroniła.
Otóż mój dziwny kolega, mimo owego fiaska, a może właśnie przez nie, przejął po swym przyjacielu to osobliwe marzenie o narodzinach potomka w pobliżu szczytu Mont Blanc. I gdy się okazało, że sam ma zostać ojcem, pojechał zaraz w Alpy, by w ślad za swym poprzednikiem sprawdzić różne warunki i przygotować grunt. To właśnie wtedy razem poszliśmy na Mont Blanc.
– W trzydziestym czwartym – wtrąciłem, by jeszcze raz się upewnić.
– Tak-tak, w trzydziestym czwartym… Kiedyśmy wyruszali, nie wspomniał ani słowem, jaki przyświeca mu cel. Dopiero gdzieś u szczytu wyjawił mi swoje plany. Uznałem to za szaleństwo, zwłaszcza że jego żona, w odróżnieniu od tamtej (która była przynajmniej wytrawną taterniczką), nie miała kwalifikacji do tego rodzaju przygody, nawet nie będąc w ciąży…
– A kim była… ta żona? – spytałem konwencjonalnie, niby na marginesie.
– O, bardzo ciekawą osobą – ożywił się pan Konstanty. – Nieprzeciętną. I silną. Tyle że nie fizycznie. Fizycznie była krucha. Silny miała charakter.
– Nie-nie, ale co robiła? – udałem, że jej portret niewiele mnie obchodzi (licząc że prędzej czy później i tak się do tego wróci).
– Pracowała dla Centre de Civilisation Française. Wiesz, co to było?… I jest – zaśmiał się ironicznie i dorzucił z przekąsem: – no, jest tylko w pewnym sensie.
– Owszem, słyszałem o tym, ale dokładnie nie wiem.
– To taki instytut francuski propagujący na świecie romańską kulturę i sztukę. Przed wojną miał uprawnienia placówki akademickiej; można w nim było zrobić dyplom uczelni francuskiej. Elitarny ośrodek o wysokim prestiżu. W Polsce zaczął działalność bodaj w dwudziestym czwartym… Mieli wtedy siedzibę, pamiętam, w Pałacu Staszica, wiesz, tam, za Kopernikiem…
– Koniec Nowego Światu, początek Krakowskiego… – Dokładnie! W Złotej Sali, na pierwszym piętrze, z prawej… – uśmiechnął się nostalgicznie i pogrążył w zadumie.
Odczekałem uprzejmie, aż się nasyci wspomnieniem, po czym znów, delikatnie, musnąłem go pytaniem:
– No i co? Pojechali?
– Pojechali?… – powtórzył, wyrwany z zamyślenia. – Ach, mój romantyk z Claire!
– Z Claire? – podchwyciłem natychmiast.
– W ten sposób ją nazywał. Miała na imię Klara.
– Była Francuzką, nie Polką? – cały czas udawałem, że pytam od niechcenia.
– Jaka Francuzka by poszła na tego rodzaju przygodę! – A zatem pojechali, o ile dobrze rozumiem.
– A jakże. Już we wrześniu. Dla aklimatyzacji.
– No, i udało się? – spytałem z kpiącym uśmiechem.
– Może nie w pełni, jak chciał… niemniej pani, co dzisiaj uczy cię francuskiego, urodziła się w Alpach.
– Tak na świeżym powietrzu, w drugiej połowie stycznia? – zdradziłem się niechcący, ale nie spostrzegł tego, przynajmniej nie dał nic poznać.
– No właśnie, pora roku nie była zbyt sprzyjająca. Szczerze mówiąc, na szczęście. Wolę raczej nie myśleć, jak by się to skończyło, gdyby to było w lecie. A tak rzecz się odbyła w granicach zdrowego rozsądku.
– To znaczy?
– No, nie na szczycie, w chmurach, przy minus dwudziestu stopniach, lecz w jakiejś wiosce w dolinie, w normalnym domu, z lekarzem.
„Szkoda”, przemknęła mi myśl, „to świetnie by pasowało do chłodu, jaki z niej bije; do piękna Królowej Śniegu”.
– Pana dziwny przyjaciel był pewnie niepocieszony… – zastawiłem tymczasem wnyki na imię ojca – à propos, jak się nazywał?