Neununddreifiigster Kapitel zaczynał się na stronie dwieście trzydziestej czwartej i był jednym z ostatnich.
Odnalazłszy to miejsce, zacząłem stamtąd powoli przekładać kartkę po kartce. Tekst poznaczony był licznymi podkreśleniami, a marginesy – upstrzone iksami lub kreskami, tworzącymi niekiedy, dzięki dodanej kropce, nieregularny wykrzyknik.
– Czytała swobodnie gotyk – stwierdziłem z uznaniem w głosie, chcąc jednocześnie przypomnieć, że sam nic nie rozumiem.
– Nie jest to wielka sztuka – odrzekł lekceważąco. – A jeśli o nią chodzi – znów wskazał na albumik – znała kilka języków. Mówiła też biegle po włosku i nieźle po angielsku.
– No, tak… – bąknąłem markotnie i pokiwałem głową, dając do zrozumienia, że czekam na dalszy komentarz.
Przystąpił do niego w końcu.
– Joanna Schopenhauer opisuje tu podróż, jaką w odmiennym stanie (właśnie z synem Arturem, późniejszym filozofem) odbyła z Londynu do Gdańska w grudniu Roku Pańskiego 1787.
Jej mąż chciał początkowo, aby rodziła w Anglii, bo to dawało dziecku obywatelstwo brytyjskie (nieocenione zwłaszcza w karierze wielkokupieckiej, jakiej pragnął dla syna), z czasem jednak się zląkł i postanowił z nią wracać do rodzinnego miasta.
Jechali przez Dover, Calais i Lille do Akwizgranu, a potem przez Westfalię do Berlina i dalej. Dzisiaj tę trasę się robi w półtorej doby, nie więcej (nie mówiąc o samolocie), wtedy to zabierało ponad cztery tygodnie, a warunki podróży nie szczędziły trudności i osobliwych przygód.
W Dover, na pokład statku wezwano ich w środku nocy, chyba o trzeciej nad ranem, bo zerwał się akurat wiatr wiejący w dobrą stronę. Przybyli do portu zaspani i mąż Joanny nie chciał, aby wchodziła na pokład w sposób wówczas zwyczajny, to znaczy, po chwiejnej drabince, bez żadnej asekuracji. Zażądał, by ją wciągnięto siedzącą na fotelu, jak ładunek specjalny, a wcześniej, dla sprawdzenia wytrzymałości powrozów, by ową operację wypróbowano na nim. Sowita gratyfikacja zjednała marynarzy i brzemienna kobieta, w ślad za troskliwym mężem, w lodowatych podmuchach porywistego wiatru poszybowała w ciemnościach na wysokość trzech pięter.
Ledwo odbili od brzegu, zerwała się straszna burza, i okręt, walcząc z falami, bujał na wszystkie strony. Dobili do Calais po czterech godzinach żeglugi, poważnie wyczerpani morską chorobą i chłodem.
Innej natury przygoda zdarzyła się w Akwizgranie, słynnym, między innymi, z gorących, siarczanych źródeł. Joanna, dziecinnie ciekawa tego cudu natury, nabrawszy wody szklanką wprost z buzującej kipieli, sparzyła sobie rękę i wskutek tego wypadku straciła cenny pierścionek.
Najcięższą jednak próbą był przejazd przez Westfalię. Wyboiste gościńce wołały o pomstę do nieba: powozem trzęsło, rzucało, a koła grzęzły w błocie. W kwaterach noclegowych szalały szczury i myszy, a w kuchni, jedynym miejscu, gdzie można się było ogrzać, było gęsto od dymu z powodu braku komina. Człowiek dusił się tam po kilkunastu minutach. Nie przeszkadzało to tylko miejscowym ponurym wieśniakom, którzy do tego wszystkiego kurzyli jeszcze fajki.
Wreszcie, za Osnabrück, pod wieczór, w strugach deszczu, złamała się oś powozu i w szczerym polu utknęli. Sprowadzono posiłki: pół tuzina parobków z pobliskiego majątku, do holowania pojazdu, i wiejskiego olbrzyma znanego z niezwykłej siły, aby zmęczoną Joannę zaniósł do domu na rękach. Olbrzym, istotnie, był silny: uniósł ciężarną jak piórko, miał jednak, niestety, astmę i musiał co chwila przystawać dla złapania oddechu, a wtedy też, naturalnie, stawiał nieszczęsną na ziemi, nie troszcząc się o miejsce (zresztą i tak było ciemno).
Jakby tego wszystkiego wciąż jeszcze było mało, Bóg akurat w tym dniu powołał przed swoje oblicze jedynego kowala, który mieszkał w pobliżu, i do naprawy wozu trzeba było posyłać po innego, daleko. Przybył dopiero nazajutrz, spoił złamaną oś i zażądał zapłaty nieprzyzwoicie wysokiej. Mąż Joanny stanowczo odrzucił jego roszczenie, ten jednak nie ustępował i doszło do ostrej kłótni. W końcu postanowiono oddać sprawę do sądu, który się właśnie zbierał w jednej z pobliskich wsi.
Sędzia nie wydał jednak jednoznacznego wyroku, który by zadowolił przynajmniej jedną ze stron. Oświadczył mianowicie, że zespojenie osi jest pracą… artystyczną, a tej nie można ocenić bez zasięgnięcia opinii przynajmniej trzech innych kowali. A zatem, albo strony decydują się czekać na ową fachową wycenę (co potrwa kilka dni), albo żądana należność zostanie złożona w sądzie, którą ten po wycenie stosownie rozdysponuje.
Zrezygnowany dłużnik wybrał, rzecz jasna, to drugie (żegnając się w duchu z całością deponowanej kwoty); tymczasem hardy kowal był dalej niepocieszony: albo nie ufał sądowi, że kiedykolwiek mu wyda choć część powierzonej sumy, albo złościło go, że musi po prostu czekać na pobranie pieniędzy, które mu się należą za wykonaną pracę. Dlatego też postanowił sam dojść sprawiedliwości, to znaczy, zniszczyć to, co właśnie był zreperował. Z największym trudem zdołano go powstrzymać, kiedy straszliwie złorzecząc, podszedł do wozu z siekierą. Jak miało się wkrótce okazać, pożytek był z tego niewielki: po paru godzinach jazdy spojenie samo puściło, skazując nieszczęsnych podróżnych na kolejne udręki, kłopoty i wydatki.
– Teraz już wszystko jasne? – zakończył pan Konstanty, unosząc wysoko brwi.
– Że niby w wyniku tych przejść… urodził się… filozof?
– Raczej jaki filozof. I w ogóle, jaki człowiek. Nie wiesz nic na tentemat?
– Jego pogląd na świat był skrajnie pesymistyczny – wypaliłem formułką godną Agnieszki Wąsik.
– Otóż to! A do tego, był jeszcze bardzo niemiłym typem. Drażliwy odludek i dziwak, nienawistnik i tchórz.
– Ale jak pięknie pisał! – powiedziałem przekornie, dając do zrozumienia, że chwyciłem już żart i podejmuję zabawę. – I jak był uzdolniony! Dlaczego nie właśnie w tym dopatrzeć się skutku udręk, zaznanych i w życiu płodowym? Ja na miejscu tej pani – znów otworzyłem książkę na stronie tytułowej i położyłem dłoń pod bladą dedykacją – żartowałbym inaczej. Po zdaniu „Moje peregrynacje w porównaniu z tamtymi są dziecinną igraszką” napisałbym ze smutkiem: „Niestety, nie będzie geniusza”.
– Nie jesteś zadowolony ze swojej pani profesor? – uśmiechnął się zagadkowo. – Jest bardzo inteligentna.
„Uwaga, niebezpiecznie!”, zaświeciła mi w głowie czerwona lampka alarmu. „Cofnąć się, i to zaraz!”
– Owszem – przyznałem rzeczowo, jakbym oceniał ucznia. – Geniuszem jednak nie jest. – I zmieniłem kierunek: – A skoro już o niej mowa: pan Jerzyk nazwał ją, o ile dobrze słyszałem, „La Belle… Victoire”, czy tak?
– Nie przesłyszałeś się – odparł, uśmiechając się dalej.
– No właśnie, skąd to miano?
– Nie wiesz, co znaczy „belle”? – zapytał ironicznie. – Nie bardzo chce mi się wierzyć, byś nie znał tego słowa, zwłaszcza jako jej uczeń.
– Dobrze pan wie, o co pytam – również się uśmiechnąłem. – Mnie chodzi o samo imię, a nie o piękny przydomek.
– No cóż, imię jak imię, co w nim widzisz dziwnego? – wyraźnie bawił się ze mną, trzymając coś w zanadrzu.
– Nie, nic – zamknąłem Wspomnienia Joanny Schopenhauer i położyłem je na blacie sekretery, tuż obok albumiku. – Poza tym, że pierwsze słyszę – wolałem w tym momencie nie patrzeć rozmówcy w oczy – by tak się nazywała.
– Fakt, jest to jej drugie imię. Czy znaczy to jednak, że gorsze? Gdybyś wiedział, dlaczego zostało jej nadane, uznałbyś je zapewne za daleko ważniejsze – podniósł gdańską książeczkę i wstawił ją na półkę.
– „Dlaczego” zostało nadane, czy „po kim”, „na czyją cześć”?
– „Dlaczego”, „z jakiej okazji”.
– No, no? – spytałem błazeńsko. – Ciekawość mnie bierze, doprawdy. W trzydziestym piątym roku?
– Kto ci powiedział, że wtedy?
– W tym roku się urodziła.
– Co wcale jeszcze nie znaczy, że została ochrzczona.
– A kiedy to się stało?
– Dopiero w dwa lata później, jesienią w trzydziestym siódmym.
– Dlaczego dopiero wtedy?
– Ha! To jest właśnie pytanie – znów się uśmiechnął figlarnie.
– Trzyma mnie pan w napięciu.
– Chcieli ochrzcić ją w Polsce. Dlatego z tym zwlekali, aż powrócą do kraju. A później, prawdę mówiąc, nie wiem już, na co czekali.
– Więc co się takiego stało jesienią w trzydziestym siódmym, że uczynili to wreszcie?
– Co się stało!… – posmutniał i zamilkł na dłuższą chwilę. – Powziął pewną decyzję – zaczął w końcu półgłosem – która kazała się liczyć z wielkim niebezpieczeństwem. I chciał uregulować wszelkie sprawy rodzinne.
– Znów jakaś wyprawa w góry?… Hindukusz? Himalaje?
– Nie, nie – zaprzeczył gorzko. – Gorzej, o wiele gorzej.
– Gorzej? – nie wytrzymałem. – No, niechże pan powie w końcu!
– Właśnie się zastanawiam, czy powinienem to mówić – błądził wzrokiem w przestrzeni. – Zanadto się rozgadałem – kręcił przecząco głową. -To nie są sprawy dla ciebie.
Zamarłem. I zgłupiałem. Po tylu opowieściach, po takiej swobodzie mówienia, nagle, ni stąd, ni zowąd, tak osobliwa zmiana! Myślałem gorączkowo, jak przełamać ten opór. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli tego nie zrobię, to stracę, być może na zawsze, szansę poznania prawdy- Nie wydrzeć teraz z niego, co miał już na języku, znaczyło zaprzepaścić dotychczasowy trud.
Przymknąłem na chwilę oczy i zagrałem va banque:
– To nie fair – powiedziałem. – Sam pan naprzód zaczyna, a potem ucina w pół słowa?… Czym sobie zasłużyłem, by mnie traktować jak dziecko?
– Masz rację. – (Odetchnąłem.) – Istotnie, tak się nie robi. – Palcami prawej ręki objął czoło i skronie i, krzywiąc się w grymasie bolesnego przełomu, przeciągnął nimi w dół po wygolonych policzkach. – Więc zgoda, powiem ci. Tylko musisz mi przyrzec, że z nikim, ale to z nikim!, nie będziesz o tym gadał. Przyrzekasz?