Graliśmy w klubie turniej tak zwanej „gry błyskawicznej”. Polega ona na graniu w niezwykle szybkim tempie; na całą partię ma się, powiedzmy, dziesięć minut (po pięć dla każdego gracza), przy czym wygrywa ten, kto albo w tym czasie zwycięży, albo nie przegra do chwili, w której przeciwnikowi minie dany mu czas. Ponadto w grze błyskawicznej nie mówi się „szach królowi” i bije się go, gdy partner, nie spostrzegłszy ataku, nie obronił się przed nim.
Po długich eliminacjach, wyczerpujących nerwowo, do finału turnieju doszliśmy on i ja. Zasiedliśmy do stolika i, otoczeni gromadą pozostałych szachistów, wśród których stał nasz instruktor, w ciszy jak makiem zasiał, rozpoczęliśmy grę. Mimo że grał czarnymi, zyskał szybko przewagę i opanował centrum. Zrobiłem szkolny błąd i straciłem figurę. Karakan, pewny zwycięstwa, przyspieszył tempo gry, idąc na szybką wymianę. Wkrótce na szachownicy zostały już tylko króle i cztery czarne piony. Nie miałem żadnych szans. Dojście pionem do linii wymiany na hetmana zajmowało mniej więcej dziesięć-piętnaście sekund, a danie potem mata – kolejne pół minuty. Miał na to wszystko czas. Miotałem się w bezsilności. Aż nagle zaświtał mi pomysł jak z tragedii Szekspira. Zamiast uciekać królem na środek szachownicy (skąd akcja dawania mata zabiera najwięcej czasu), rzuciłem się nim wprost na wrogiego monarchę i kiedy mój przeciwnik doszedł ze swoim pionem do przedostatniej linii, ja stanąłem swym królem tuż obok jego króla – niejako twarzą w twarz. Karakan, skupiony bez reszty na dochodzącym pionie, nie zwrócił na to uwagi i poszedł o pole dalej, zdobywając hetmana. Wtedy, z kamienną twarzą, królem zbiłem mu króla.
– To nielegalny ruch! – zaprotestował Kugler.
– Trzeba to było powiedzieć, gdy wykonałem poprzedni – odrzekłem z obłudną grzecznością. – Albo zareagować po prostu zbiciem mojego króla. Kiedy go tam stawiałem, liczyłem się z takim ryzykiem.
– A co pan sędzia na to?
Instruktor milczał przez chwilę z zakłopotaną miną, po czym rzekł uroczyście:
– Luka w regulaminie. Nie wiem. Ogłaszam remis.
Kugler wstał od stolika wzruszając ramionami, dając do zrozumienia, że lekceważy ten werdykt. Jego mina jednakże mówiła co innego.
Podobnie było ze mną, tyle że maskowałem całkiem inne emocje. Na pokaz również strugałem gracza pewnego siebie; w głębi czułem się jednak jak wyjątkowy szczęściarz i drżałem przed Karakanem jak przed księciem Draculą.
Ten układ sił i uczuć na arenie szachowej określał nasze stosunki natury koleżeńskiej. Czuliśmy niechęć do siebie, trzymaliśmy się na dystans, lecz każdy miał respekt przed drugim. Nasze rzadkie kontakty iskrzyły od ironii i uszczypliwych uwag, była to jednak gra, a nie prawdziwa wojna. On prowokował mnie, przerysowując umyślnie (do form karykaturalnych) pewne cechy mówienia i sposób argumentacji właściwe działaczom partyjnym stalinowskiego chowu; ja odpowiadałem mu na to ironiczną pokorą i obłudą świętoszka. Nikt z nas nie mówił poważnie i żaden nie wierzył drugiemu.
Taki też miał charakter nasz dialog na korytarzu, przy oknie, na drugim piętrze.
– I o czym to tak duma nasz pięknoduch samotnie? – oparł się ręką o ścianę. -Jakieś nowe theatrum, ani chybi, obmyśla… – uśmiechnął się błazeńsko.
– Mylicie się, towarzyszu – przybrałem znużony ton. – Szukamy tu tylko spokoju, stronimy od natrętów. Jak widać, bezskutecznie.
Cmoknął językiem pięć razy z udanym zatroskaniem.
– Oderwanie od życia prowadzi do alienacji – zawyrokował smutno. – A z tego tylko kłopoty. Lepiej zawrócić z tej drogi.
– Nie czuję się na siłach – odparłem z rezygnacją. – Za daleko zaszedłem.
– Moglibyśmy wam pomóc – zaproponował ochoczo.
– Dziękuję, szkoda fatygi. To u mnie nieuleczalne.
– Defetyzm… – pocieszył mnie. – Spróbować zawsze warto.
– Próbowało już wielu. Niestety, bezskutecznie.
– Przychodzę z konkretną sprawą, a nie z ogólnikami.
– Nie wątpię – przytaknąłem. – Byłbym bardzo zdziwiony, gdyby było inaczej.
Nie zrażony zupełnie tym nieprzyjaznym tonem, przystąpił do wyłożenia swojego interesu:
– Wśród niezliczonych talentów, jakimi was Bóg obdarzył… – rozpoczął ironicznie.
– Bóg?! – przerwałem natychmiast. – I nie wstyd to tak bluźnić przeciw prawom natury, przeciw nauce i prawdzie? A może coś odkryto i są jakieś nowe wytyczne?
– Szyderstwo całkiem chybione – skrzywił się pobłażliwie i dodał wyjaśniająco: – Figura retoryczna. Nie odpowiada wam „Bóg”, tym lepiej, niech będzie „natura”. Jesteśmy elastyczni…
– Jak pałka milicyjna.
– Średnie – skwitował kwaśno. – Stać was na coś lepszego.
– Niestety, to jest mój poziom. Nie radzę liczyć na więcej.
– Przesadna skromność. Przesadna! – Podniósł rękę do góry, uśmiechając się chytrze. – Więc na czym to ja stanąłem?
– Na Bogu lub… na naturze.
– No właśnie! – zmrużył oczy. – Otóż, o ile wiem, wśród licznych umiejętności, jakieście w życiu posiedli, umiecie również przebierać palcami po klawiaturze.
– Zachodzi chyba pomyłka – zrobiłem zdziwioną minę. – Umiem jedynie grać.
– I tak to nazywają – pokiwał twierdząco głową. – Otóż zależy nam, by owe umiejętności nie leżały odłogiem, lecz mogły się rozwijać, a wy byście z nich czerpali stosowną satysfakcję.
– Nie gonię za rozgłosem.
– Owszem, widzimy to – przyznał z kamienną twarzą – odnotowując zwłaszcza wasz pociąg do estrady: popisy z klezmerami, występy w kabarecie…
– Kabaret z Ajschylosem nie przynosi poklasku – stwierdziłem elegijnie. – Pracowałem społecznie. Upowszechniałem kulturę. To było z mojej strony jedynie poświęcenie.
– W takim razie, tym lepiej. Bo oto nasze motywy okazują się zbieżne. My też działamy wyłącznie dla dobra kolektywu. Otóż społeczność szkolna, w związku z wypadającą wkrótce trzydziestą rocznicą wybuchu wojny domowej w Hiszpanii, wojny, w której Polacy, a ściślej, polska lewica ma piękną i chlubną kartę, pragnie, by ta okazja została stosownie uczczona, i oczekuje od nas przygotowania imprezy.
– Przepraszam, kto oczekuje?
– Czy mówię nie dość jasno? Powtarzam: społeczność szkolna.
– A jak to po niej poznać?! – zapytałem z emfazą.
– Po pierwsze, po nastrojach – odpowiedział rzeczowo jak doświadczony lekarz. (To odgrywanie roli skrajnego doktrynera szalenie go bawiło.) – O czym się mówi, rozmawia… – dorzucił poglądowo. – Po wtóre zaś, po otwarcie formułowanych wnioskach, jakie są wysuwane przez ciała przedstawicielskie.
– To znaczy, przez kogo, na przykład?
– Choćby przez koło doradcze naszej organizacji.
– Koło doradcze… – westchnąłem. – Ciekawe. Nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje.
– No, to teraz już macie.
– No dobrze, lecz o co chodzi? – zmieniłem nagle ton na szorstki i rozdrażniony. – Co to ma ze mną wspólnego?
– Już najuprzejmiej wyjaśniam – odpowiedział pokorą. – Chodzi o akcent muzyczny. O to, byście zagrali – zaakcentował czasownik. – Byście waszych zdolności użyli dla dobra ogółu.
Uśmiechnąłem się blado („a więc tutaj ich boli”).
– Co niby miałbym zagrać? – spytałem odpychająco.
– Ach, nic nadzwyczajnego! Przy waszej wirtuozerii to, doprawdy, igraszka.
– No więc?
– Kilka hiszpańskich melodii… Piosenki z tamtych lat.
– Nie mam tego, niestety, w swoim repertuarze – przybrałem wyniosłą pozę rozrywanego maestra.
– Dostarczymy wam nuty – pośpieszył z zapewnieniem.
Stało się dla mnie jasne, że mu naprawdę zależy, i chciałem się przekonać, ile jest gotów poświęcić.
– Tu nie chodzi o nuty – powiedziałem kapryśnie. – Ja w ogóle nie grywam tego rodzaju rzeczy. Grywam jedynie jazz albo… muzykę poważną.
– Ejże, nie przesadzajcie! Co to jest dla was zagrać kilka hiszpańskich kawałków!
– Rzeczywiście, niewiele – przyznałem nonszalancko. – Nie pozwalają mi jednak na to moje zasady. Ludzie zasad, jak wy, powinni to zrozumieć. Ale mam dla was radę.
– No? – wycedził nieufnie.
– Zaproście do współpracy nasz „Tercet egzotyczny”. Przy jego specjalizacji… kubańskie pieśni ludowe… nadaje się jak znalazł do waszego programu.
– Zrobiliśmy to już – oświadczył bez entuzjazmu. – Ćwiczą – dodał z wyższością.
– W takim razie, w czym rzecz? Macie oprawę muzyczną.
– Jeżelibyśmy mieli, nie byłoby tej rozmowy.
Zaświtał mi nagle pomysł groteskowego numeru. Puściłem próbną strzałę:
– No, skoro, rzeczywiście, jesteście w takiej potrzebie… może i, ostatecznie, mógłbym się na coś przydać.
– To jest poza dyskusją – uśmiechnął się nieszczerze.
– Rozumiem, że potrzeba „przerywników muzycznych” lub „muzycznego tła” w hiszpańskim stylu i rytmie, by przybliżyć odbiorcy narodowy charakter przypominanej historii.
– Macie kwalifikacje nie tylko artystyczne, ale i oświatowe. Nasz człowiek od agit-prop nie ująłby tego lepiej!
– Dziękuję za uznanie. A wracając do rzeczy: otóż mógłbym wykonać kilka hiszpańskich motywów z opery Carmen Bizeta, na przykład: Habanerę lub Pieśń toréadora. Albo… Bolero Ravela w transkrypcji na fortepian. Pasowałoby wam?