Выбрать главу

Pierwszym wozem w kolejce czekających tam aut był stary model warszawy, rzadko już widywany, z krzywym, „zgarbionym” tyłem i ciężkim, brzuchatym nosem zwieńczonym toporną ozdóbką w kształcie obłego pocisku. Było mi to nie w smak. Nie lubiłem tych wozów. Wlokły się, telepały, cuchnęło w nich benzyną. Nie miałem jednak wyboru. Decydowało pierwszeństwo. Szarpnąłem za klamkę drzwiczek, wsunąłem się do środka i siadłszy podałem adres.

Kierowca starej daty w ciemnym, skórzanym kaszkiecie złamał dwukrotnie licznik.

– Taryfa nocna – oświadczył.

– Tak, wiem – odpowiedziałem. – Jestem przygotowany. – I dotknąłem dyskretnie lewej kieszeni spodni, w której trzymałem pieniądze. A gdy się upewniłem, że są na swoim miejscu, w rewanżu za nazbyt niską ocenę mej zamożności, niby rozpoczynając przyjazną pogawędkę, spytałem z obłudną troską: – Trzyma się jeszcze jakoś ta zabytkowa warszawa?

– Jaka warszawa, kolego! – prychnął kpiarsko kierowca. – Oryginalna pobieda! Rocznik 53. Jeszcze Stalina pamięta, przynajmniej jego pogrzeb.

– Pobieda?! – wykrzyknąłem i uśmiechnąłem się w duchu.

– A coś ty myślał, bracie! Nie widzisz tych ruskich liter? – uderzył palcem w szybkę, gdzie widniał napis „TANK”.

Zerknąłem na deskę rozdzielczą. Istotnie, oznakowanie było w języku rosyjskim. Nawet kształt cyfr arabskich na tarczy szybkościomierza miał w sobie coś z cyrylicy. Środkowa zaś część obudowy imitowała radio: chromowane listewki na naciągniętej materii maskowały rzekomo ukryte pod spodem głośniki, a metalowa sylwetka drapacza chmur z iglicą (w rodzaju Pałacu Kultury) z czerwoną gwiazdką na czubku niby pełniła rolę wysmukłej, pionowej skali z kontrolną lampką u szczytu.

Ów sowiecki emblemat wespół z ekspresją form samych urządzeń technicznych sdiełanych w CCCP i estetyką detalu z okresu „kultu jednostki” podziałał na mnie co najmniej jak smak magdalenki na Prousta.

Znalazłem się w innym czasie. Tym, który pamiętałem z najwcześniejszego dzieciństwa. Ale nie byłem już w nim tamtym naiwnym malcem postrzegającym głównie powierzchnię rzeczy i ludzi i nie mającym pojęcia, co kryło i działo się w głębi; byłem, kim właśnie byłem – młodzieńcem przed maturą, wyrosłym w atmosferze Radia Wolna Europa i wychowanym przez ludzi pokroju Konstantego. Wiedziałem, co naprawdę oznacza „sierp i młot”, i znakiem jakiego świata jest krasnaja zwiezda. I pewnie właśnie dlatego wehikuł, którym jechałem przez ciemne i wyludnione ulice centrum stolicy, przestał być nagle dla mnie „dorożką samochodową” i zmienił się na moment w drapieżny wóz ubecki gnający na nocną akcję – by kogoś aresztować. Nie takim samochodem zabrano z domu Maksa? Kto wie, może właśnie tym, nim został był taksówką?

„A teraz ściga córkę – pomyślał z przykrym dreszczem. – Za kierownicą Ricardo. Na tylnym siedzeniu pan Jones. Brakuje tylko Pedra… Święty ogień znów płonie! Powraca dawny czas!… Jadą za Victoire zamkniętą w Księstwie Warszawskim błękitnego peugeota, uciekającą w styczniu z panem Janvier na golgotę. Jadą ruską pobiedą…”

Wskazówka szybkościomierza sięgała dziewięćdziesiątki.

– No i co o tym powiesz? – odezwał się Ricardo. – Która tyle wyciągnie z tych twoich starych warszaw?

– A bo to wiarygodne? – wysunąłem wątpliwość, wskazując na tarczę miernika.

– A co? – warknął zaczepnie.

– Radio też niby jest – wyłożyłem podstawy mojego sceptycyzmu – a przecież naprawdę go nie ma.

– To co innego – złagodniał. – Ruski styl. „My wpieriod!” Liczy się silnik, bracie! A ten jest nie do zdarcia! A wiesz, kochany, dlaczego?

– No, no? – zachęciłem go.

– Niemiecki! – wyjaśnił ze śmiechem. – Pobieda! – przedrzeźnił nazwę. – To opel! – zmienił bieg. – Wywieźli całą fabrykę! Łupy wojenne, paniatno?

Wjechaliśmy w rejon osiedla, gdzie mieszkała Madame. Nie chciałem podjeżdżać za blisko. Wydałem więc polecenie, aby zatrzymać wóz, gdy tylkośmy minęli przystanek autobusowy, na którym wysiadłem był parę miesięcy temu, przybywszy tam po raz pierwszy-na rozpoznanie terenu. Na taksometrze widniała kwota czterdziestu złotych i pięćdziesięciu groszy. Wyjąłem z kieszeni pieniądze i wręczyłem kierowcy dwa banknoty z Włościanką, po czym – kiedy je chował – dodałem piątkę w bilonie.

– Reszty nie trzeba – mruknąłem.

– Szacunek – skwitował kierowca. (Napiwek wysokości dziesięciu procent opłaty uchodził za bardzo godziwy.) – I powodzenia, kolego!

Odjechał. Zostałem w mroku. I ruszyłem powoli przetartym już raz szlakiem, obserwując uważnie zaparkowane auta. Będzie? Nie będzie? Było! A ściślej mówiąc – był. Nazwisko „Peugeot” jako wyraz jest rodzaju męskiego.

Stał przy samym budynku, po jego prawej stronie. Ciemny, pusty, milczący. WZ 1807.

„Niezbyt rozważne – pomyślał. -A nawet ryzykowne. Zostawiać taki trop! Nie liczyć się z ciekawskim i bacznym na wszystko dozorcą, który, jeżeli nawet nie jest na drugim etacie, to wzięty na byle spytki wypaple wszystko, co wie! Ach, zgubi ich ta wygoda! Już Lenin to powiedział. Czyżby do tego stopnia podziałał na nich film, że zapomnieli, gdzie są? Że nie jest to jednak Montmartre ani tym bardziej Deauville, lecz miasto, w którym w maju pięćdziesiątego piątego, ‘w reakcji na agresywną politykę Zachodu i zimnowojenne knowania rewizjonistów niemieckich’, zawarto Układ Warszawski? – Powinien był, stanowczo, zaparkować gdzieś dalej!.

Spojrzałem w górę ku oknom. Pokój był rozświetlony, lecz story – zasunięte. W oknie czteroskrzydłowym widniała jednak wyraźna szczelina między nimi.

Z mocno bijącym sercem ruszyłem energicznie ku drzwiom znajomej sieni równoległego budynku i nie włączywszy światła wszedłem na trzecie półpiętro. Dobyłem tam z futerału szylkretową lornetkę i drżącymi rękami przytknąłem ją do oczu.

„Akteon za mniejszą zuchwałość został zmieniony w jelenia i rozszarpany przez psy – pomyślał rozbawiony, lecz był to humor wisielczy. Nie było mu wcale do śmiechu, jakkolwiek to, co zobaczył, nie było ‘tym najstraszniejszym, co mógł zobaczyć na ziemi’, jak ujął był to Żeromski w pamiętnej scenie Popiołów”.

Po ustawieniu ostrości, w głębi jasnej szczeliny ukazał się fragment obrazu, który wisiał na ścianie, a przedstawiał wysmukłą, szarą wieżę kościoła. Znałem ten kształt i kreskę. Była to reprodukcja jednego z najsłynniejszych pejzaży paryskich Buffeta: stalowo-szary róg Bulwaru Saint Germain ze strzelającym w niebo stojącym tam kościołem i legendarną kawiarnią Aux Deux Magots naprzeciw – mekką paryskiej bohemy i egzystencjalizmu! Miejscem urzędowania Simone de Beauvoir!

Więc jednak było to dla niej przedmiotem jakiegoś kultu! Przynajmniej ów smętny nastrój czy klimat Dzielnicy Łacińskiej za panowania Sartre’a.

Nie dane mi było jednak długo roztrząsać tej sprawy, gdyż moją uwagę zajęło zupełnie coś innego. Otóż niespodziewanie rozbłysło światło w kuchni, gdzie – jak się okazało – nie wisiała zasłona, i pojawiła się tam, niemal w tej samej chwili, Madame, a za nią Dyrektor. Dalej miała na sobie szkarłatno-bordowy żakiet i apaszkę na szyi, natomiast pan Janvier był bez marynarki i muszki, a kołnierzyk koszuli w wycięciu kamizelki miał szeroko rozpięty. Madame wydobyła z lodówki pękatą butelkę szampana, podała ją panu Janvier i z szafki wiszącej na ścianie wyjęła dwa smukłe kieliszki. Dyrektor zaczął w tym czasie odkorkowywać butelkę. Nim jednak Madame zdążyła przygotować kieliszki, korek wystrzelił w górę, a za nim – pióropusz piany, który poleciał łukiem wprost na klapę żakietu. Odskoczyła raptownie, trzepocząc przesadnie rękami i śmiejąc się szeroko, on zaś przepraszająco poskoczył w jej kierunku i, nieustannie mówiąc, zaczął wycierać chusteczką zbrukane trunkiem miejsce. Zabieg ten jednak widocznie okazał się niezbyt skuteczny, bo wstrzymała po chwili starania Dyrektora i zaczęła rozpinać pozłacane guziki, po czym zdjęła okrycie i wyszła z nim z pomieszczenia (zapewne do łazienki). Dyrektor nalał tymczasem szampana do kieliszków. Kiedy zaś powróciła (tylko w bluzce z apaszką), ofiarodawczym gestem podał jej jeden z nich i, lekko uniósłszy swój, powiedział kilka słów.

„Toast urodzinowy – pomyślał oniemiały. – Ciekawe co i jak? – Zastygli na moment w bezruchu, przenikając się wzrokiem. – Teraz się pocałują – zamarł w oczekiwaniu…

Nie nastąpiło to jednak. Stuknęli się tylko szkłem, wypili po małym łyku i opuścili kuchnię, gasząc za sobą światło. Po chwili zaś w jasnej szczelinie pomiędzy zasłonami mignęły ich sylwetki.

„No i co teraz? – pomyślał. – Co robią i… co robić? Dalej tu stać męczeńsko, czekając… no właśnie, na co? Co jeszcze może się stać? Nie liczysz chyba na to, że rozsuną zasłony jak kurtynę w teatrze! A zresztą, gdyby nawet! Doprawdy, chciałbyś tego? Ujrzeć ‘to najstraszniejsze, co można zobaczyć na ziemi’?! – Zaśmiał się w sobie szyderczo. – Kicz! Stoczyłeś się w końcu! I to jak! Znacznie gorzej niż czytelnik romansów! Jako bohater kiczu! Stanąwszy na szczycie poznania, sięgnąłeś dna upadku! Opamiętaj się wreszcie! Uciekaj stąd, człowieku!

Nie ruszał się jednak z miejsca. Stał z lornetką przy oczach jak zahipnotyzowany, choć wszystko, co był widział, sprowadzało się ledwie do kawałka obrazu z szarawą wieżą kościoła.

– Bez kiczu nie ma sztuki – usłyszał znajomy głos. – Tak jak bez grzechu – życia. Co czytywał Racine w młodości pod ławą szkolną? I jaki miały posmak jego afery miłosne z gwiazdami ówczesnej sceny – du Parc i Champmeslé?

– Nie wiadomo dokładnie – odparł wyzywająco.