– Owszem, wiadomo, wiadomo – padła spokojna odpowiedź. – Wystarczy trochę poczytać. Tandeta, szmira, kicz.
– Ryzykowny argument – stwierdził nie przekonany. – W ten sposób rozumując, można się znaleźć w piekle.
– Można, lecz niekoniecznie. Chodzi jedynie o to, aby stanąć na ziemi. Natomiast, jeśli się tego za wszelką cenę unika, by sobie, nie daj Boże, nie pobrudzić bucików, nie wzięci się do nieba.
– Znam tę śpiewkę. Mickiewicz.
– ‘Myśl twoja nazbyt skrzydlata. Za lekkim zefirkienn goni.’
– Możliwe, lecz kto powiedział, że ziemia to zaraz brud albo przynajmniej kicz?
– Jak to kto, szekspirysto?
– Antoniusz to jeszcze nie Szekspir. To mogło być ironiczne. To mogło być właśnie po to, by Antoniusza ośmieszyć.
– ‘Ależ pomyśl przez chwilę, ależ przez chwilę pomyśl! W końcu jesteś na Ziemi, na to rady nie ma!’
Nie znalazł odpowiedzi.
Natomiast jego myśl, jakby na przekór powadze tego wzniosłego dialogu, który toczył ze sobą na wzór autora Uczty, odskoczyła raptownie niczym niesforne dziecko ku całkiem innej kwestii.
Boty! Obcisłe boty! Miała je wciąż na sobie? Czy była już w innym obuwiu? Nie mógł tego ustalić badając świeżą pamięć ‘szampańskiej’ sceny w kuchni. Jeżeli zaś była w innym, to co to mogło być? Kapcie? Papucie domowe? Bambosze z różowym pomponem? Czy jednak jakieś buty? Pantofle, szpilki, czółenka? Niby drobiazg, a jednak jakże treściwy i ważny! Poza tym znaczyłoby to, że – zdejmowała boty. Tak, ‘zdejmowała’, nie ‘zdjęła’. Chodzi o samą czynność. Niby zwyczajną, prostą, a jednak jakże inną niż zdjęcie kapelusza, rękawiczek czy palta, a nawet góry kostiumu! – Uczyniła to przy nim, na oczach François? Czy też dyskretnie, na stronie – w łazience? przedpokoju? A jeśli ich jednak nie zdjęła…
Nagle stała się ciemność. Światło w pokoju zgasło.
– To teraz już wszystko jasne – próbował trzymać fason, formułując paradoks. – Przedstawienie skończone. Masz jeszcze jakieś pytania?
– Owszem, i to niejedno.
– Na przykład?
– Kto zgasił światło? I czy to pierwszy raz? I w jaki sposób przeszli… z kultury do natury?
– Za dużo chciałbyś wiedzieć – usłyszał echo repliki, z którą się spotkał na lekcji, kiedy w interrogacji posunął się za daleko, próbując ustalić jej wiek.
Nie powstrzymało to jednak nabrzmiałej udręką fali retorycznego pytania:
– Jak to jest… – mówił w myślach, patrząc w niebo na gwiazdy – jak to właściwie się dzieje, że dwoje dorosłych ludzi odrzuca raptem formę i godzi się na żywioł, który ich upokarza? (Gdyby nie upokarzał, czyż gasiliby światło?) Jak do tego dochodzi? Jak można to uzgodnić, wypowiedzieć słowami?
– Słowa są niepotrzebne – znowu usłyszał głos. – Przestaje się mówić… Czytać.
– Czytać?! – nie pojął sam siebie.
– Czymkolwiek to bywa w życiu. I jakikolwiek tekst. Jak Francesca z Paolem księgę o Lancelocie. Nie pamiętasz tej sceny z drugiego kręgu Piekła?
Pamiętał bardzo dobrze. Z lektury Konstantego, gdy raz, w deszczowy dzień, pozostali w schronisku. Dziwił się wtedy, dlaczego akurat to mu czytał, komentując szczegóły. (Jak okazało się później, miało to związek z Claire.)
– Trzeba więc zdradzić Słowo – powiedział prawie na głos.
– Dlaczego zdradzić? Sprawić… aby stało się Ciałem.
– To zdrada. To jest zdrada!
– Tak zaczyna się świat. Inaczej się nie zacznie.
– Nie w glorii, ale w hańbie…
– W ciemności i milczeniu. I wtedy zapłakał nad sobą.
A kiedy po długim czasie poczynania-konania na nowo rozbłysło światło – inne, słabsze, gdzieś z boku (zapewne nocnej lampki?), a wkrótce potem – w sieni, ukazując kochanka zbiegającego po schodach, wziął się w garść, wyprostował i, niczym Heyst na mostku, znów podniósł lornetkę do oczu.
Dyrektor, w rozpiętym płaszczu i z pochyloną głową, ćmiąc papierosa w ustach, szedł w kierunku peugeota wolnym, znużonym krokiem.
– Jak Antek po ciężkim dniu pracy – pomyślał wycieńczony, aby się podnieść na duchu.
Klucz w zamku do mieszkania przekręciłem najciszej, jak to było możliwe, a wszedłszy do przedpokoju, nie zapaliłem światła. Precyzyjnymi ruchami (jak w mimicznej etiudzie) zdjąłem wierzchnie ubranie i ruszyłem na palcach w kierunku mego pokoju. Gdy jednak po omacku dotykałem już klamki, rozbłysło światło u matki i zaraz ona sama pokazała się w drzwiach.
– O której wracasz do domu? – zapytała surowo.
– Przepraszam… nie wiedziałem – uderzyłem w ton skruchy.
– Co? Czego nie wiedziałeś?
– Że to potrwa tak długo.
– O czym ty mówisz? Co potrwa?
– No, dyskusja i cocktail… W kinie Skarb, na Traugutta… Po tym pokazie zamkniętym… No, tego filmu Lelouche’a.
– Dyskusja? Po filmie Lelouche’a? I do tego ci była potrzebna ta lornetka? – wskazała głową na rękę, w której trzymałem futerał.
– Ach, lornetka… nie-nie… – uniosłem ją odruchowo. – To całkiem co innego… Kolega mi właśnie oddał.
– Kolega ci oddał. Lornetkę – cedziła wolno wyrazy. – Na pokazie Lelouche’a – przeniknęła mnie wzrokiem. – I chcesz, bym w to uwierzyła?
– Tak byłoby najlepiej – powiedziałem ze smutkiem i pchnąłem drzwi do pokoju, po czym, zdesperowany, zamknąłem się w nim na klucz.
29. Sen mara…
Nie mogłem zasnąć. Leżałem. A w głowie miałem zamęt. Obrazy, wyobrażenia, nieznane dotąd uczucia. Wszystko to wirowało jak w źle zmontowanym filmie. Obsesyjnie, natrętnie, nie do opanowania. Wreszcie, nad ranem, mnie zmogło. Sen jednak, w jaki zapadłem, nie był pokrzepiający ani tym bardziej słodki. Chociaż zaczynał się błogo.
Leciałem samolotem. Za oknem wierzchołki gór, ośnieżone iglice iskrzące się w ostrym słońcu, a obok mnie – Madame. Lecimy do Genewy. Dostałem pierwszą nagrodę w konkursie na szkic literacki o romantycznych podróżach i zaproszono mnie właśnie na ceremonię wręczenia, na której mam się stawić wraz z moim profesorem. Rozpiera mnie radość i duma. Wygrałem! Jadę na Zachód! I to gdzie! Do Szwajcarii! W krainę mitycznych Alp! Lecz nade wszystko – z kim! I jako kto! W jakiej roli! Wybawiciela! „Heysta”. Człowieka, dzięki któremu wydostała się wreszcie z bolszewickiej niewoli. Wyczuwam jej podziw i wdzięczność. I nieśmiałe zamysły budzące się na tym tle:
„Język… Literatura…”, zdają się mówić jej oczy, „to wszystko on już zna. Jest utalentowany. Nie potrzebuje pomocy. Lecz życie… namiętności… świat uczuć, zmysłów, rozkoszy”, uśmiecha się pobłażliwie, „o tym nie ma pojęcia! W t y m można by mu pomóc. Nauczyć go miłości i sprowadzić na ziemię. Stać się dla niego boginią potężniejszą niż matka! Urodzić go raz jeszcze. Sprawić, by się odrodził! Być jego pierwszą wiktorią!.
Cięcie jak w filmie. Przeskok.
Wchodzimy na Mont Blanc albo na masyw Gotharda, gdzie biją źródła Renu. Jesteśmy już u szczytu. Widzę schronisko Vallota (znane mi z fotografii). Ona idzie przede mną. Naraz przystaje, patrzy, po czym odwraca się i pokazuje w górę.
– Tam… Widzisz? O tam… – mówi z dziwnym uśmiechem. – Miałam się tam urodzić. Nie doszło jednak do tego. Marzenie mojego ojca nie zostało spełnione. Niech jego woli zatem stanie się zadość inaczej. Niech będzie tam przynajmniej poczęty jego wnuk, a mój syn pierworodny. Ty mi go dasz. Dziś w nocy. A dam mu na imię Artur. Będzie piękny jak ja, a smutny jak twoja dusza. I będzie pisał jak… Simone de Beauvoir. Chodź do mnie! – mówi tonem nie znoszącym sprzeciwu i podaje mi rękę jak Bóg Michała Anioła do stworzonego Adama.
Trzymając się za ręce idziemy wyżej i wyżej.
Słońce krwawo zachodzi, z nim – dzień ostatni niewiedzy.
Lecz cóż to? Gdzie jesteśmy? To wcale nie są Alpy. To Tatry! Znajoma grań. Biało-czerwone słupki. Tablica ostrzegawcza: „Uwaga! Granica Państwa”.
– Halo, obywatelu! – słyszę tubalny głos i wyrasta przede mną rosły, wąsaty sierżant. – Dokumenty poproszę.
Przeszukuję nerwowo kieszenie kurtki i spodni i wręczam mu bilet miesięczny.
– Nie jestem kontrolerem – burczy na mnie milicjant i gdy mówi te słowa, zjawia się przy nim dwóch mężczyzn w ortalionowych kurtkach z blaszanymi krążkami zwisającymi spod klap i jeden z nich bierze bilet.
– Z miesięcznym za granicę? – krzywi się pogardliwie.
– Przez zieloną granicę – wtrąca z naciskiem drugi.
– Dowód lub paszport proszę! – żąda surowo sierżant.
Znów przeszukuję kieszenie i, w braku tych dokumentów, podaję mu niezawodną legitymację szachową.
– Co to jest? – pyta sierżant.
– Karta Klubu Marymont. Mam turniej na Słowacji. Jestem mistrzem juniorów.
– Po pierwsze, nie żadnym mistrzem – słychać skądś głos Kuglera -lecz co najwyżej wice-. Po wtóre zaś, jest to tytuł uzyskany psim swędem. – I ze skalnego okna wyłania się Karakan, a za nim – wataha „czerni”.
Są dziwnie poubierani. Mają na sobie czarne, wyszmelcowane portki i czerwone koszule.
Hiszpańscy bojownicy? Szlachetni Dąbrowszczacy? Nie! To „ludzie z marmuru” poprzebierani za zbójców. Górnicy, hutnicy, chłopi z rzeźb spod Pałacu Kultury i arkad MDM-u, o tępych, brutalnych twarzach i monstrualnych łapach.
Kugler zaś w prawej ręce, niczym oskard lub czekan, trzyma potężny młot, a zamiast lewej – ma hak, niczym Kapitan Hook.
– Idziecie więc, powiadacie, na turniej do Słowacji – mówi z błazeńską powagą. – I na to wam potrzebna ta lornetka polowa – wskazuje ruchem głowy na mój tors, gdzie, istotnie, spoczywa ów przyrząd optyczny zawieszony na szyi. – I co, liczycie na to, że ktoś wam w to uwierzy? – uśmiecha się szyderczo. – Może mamusia. Nie ja. Te szalbierstwa nie przejdą!
– No pasaranl No more! – krzyczy aktyw bojowców.