Czuję, że to koniec. Jeszcze chwila i ujrzę „to najstraszniejsze, co można zobaczyć na ziemi”. I postanawiam działać.
– Możesz mnie zlikwidować – mówię wyzywająco – lecz nigdy nie zwyciężysz. Jestem od ciebie lepszy. – I widzę, że ta potwarz odnosi pewien skutek, bo Kugler sinieje z wściekłości.
– Zaraz się przekonamy! – krzyczy łyknąwszy haczyk. – Mefisto, szachownica!
I już usłużny Mefisto ustawia figury i pionki.
– Chwileczkę! – wstrzymuję go. – Ustalmy naprzód warunki. Rewanż za piękne oczy? Wybijcie to sobie z głowy!
– O co chcesz grać? – pyta Kugler.
– O Victoire – odpowiadam.
– O co?! – wykrzywia twarz w grymasie niezrozumienia.
– O nią – mówię spokojnie, wskazując głową Madame. – Jeżeli wygram, jest moja.
– Niech ci będzie, pajacu – wybucha szyderczym śmiechem. – O: t a k ci się to uda! – i zgina rękę z hakiem w geście „takiego wała”.
Gramy. Zdobywam przewagę i robię z niej użytek. Wkrótce na szachownicy zostają same króle i moje dwa białe piony. Oddycham z ulgą.
Zwycięstwo! To tylko kwestia czasu. Dosłownie kilku ruchów. Przesuwam spokojnie piona z linii siódmej na ósmą i zmieniam go na hetmana.
– Szach – rozpoczynam atak.
– I mat! – wykrzykuje Kugler zbijając mi króla królem.
– To nielegalny ruch – stwierdzam tonem wyższości. – To nie jest gra błyskawiczna.
– Trzeba to było powiedzieć, gdy zaczynaliśmy grać – Kugler z obłudną grzecznością rozkłada szeroko ręce (to znaczy, sierp i młot).
Rzucam się z krzykiem na niego:
– Ty kanalio! Ty draniu! -Ale mój głos zagłusza jakiś straszliwy dźwięk wdzierający się w uszy.
Gwizd „czerni” w czerwonych koszulach? Telefon do Kuglera? Nie, to budzik Pobieda nastawiony na siódmą. Zbudziłem się zlany potem.
30. The Day After
Przytomność, do której wróciłem, nie była bezwzględnie lepsza od sennego koszmaru. Zresztą, w pierwszym momencie nie miałem zupełnej pewności, czy aby nie śnię dalej. Wypadki ubiegłej nocy, które się rozegrały między projekcją filmu a senną fantasmagorią, wydawały się również jakby nie z tego świata. Gdy jednak, doszedłszy do siebie, nie mogłem już powątpiewać, iż zaszły w rzeczywistości, poczułem się nieszczególnie, o ile nie fatalnie.
Jeśli moje poznanie, do którego doszedłem za sprawą Konstantego, porównywałem do wrażeń, jakie się uzyskuje w wyniku lądowania na powierzchni planety, to świadomość obecną mogłem sobie przedstawić na podobieństwo wiedzy, jaką posiada geolog i górnik w jednej osobie. Zszedłem w głąb, do podziemi. Jakby przez krater wulkanu.
I cóż mi to dawało? Boską wszechmoc? Przewagę? Przeciwnie. Smak przegranej. Udrękę i beznadzieję. Droga do wiadomości okazała się szlakiem prowadzącym do zguby. Miast znaleźć wodę życia, znalazłem się w ogniu piekielnym.
Zadana mi tortura była wielostopniowa. Po pierwsze palił mnie wstyd zmieszany z upokorzeniem. Lecz to było jeszcze drobnostką. O wiele dotkliwszy ból wywoływała świadomość, że sprawa jest beznadziejna: wszystko, co się dawało pomyśleć jako możliwe (rozmowy, gry językowe, wyróżnienia, sympatia), straciło wartość szansy na zadośćuczynienie; co zaś czyniłoby zadość, nie dawało się myśleć inaczej jak niemożliwe. Ale najboleśniejsza była zraniona duma, i to bynajmniej nie „męska. (w porażce z Dyrektorem), ale – umysłu czy duszy, w starciu z sercem i ciałem. Ugiąłem się. Jak Hipolit. „Dałem się unieść prądowi”. Zdradziłem rozum i mądrość. Uległem namiętności. Cóż za haniebny upadek!
Byłem jak zdjęty z krzyża. Najbliższa przyszłość, życie – wszystko straciło sens. Matura? Wyższe studia? Kariera artystyczna? Nie miało to żadnej wartości. Było jak „miedź brzęcząca”. Nawet rozsądna myśl, iż te „cierpienia Wertera” mogą przecież stanowić materiał dla twórczości, nie przynosiła pociechy.
Przynieść ją mogło tylko coś takiego jak to, o czym marzył żarliwie zbolały Tonio Kroger po niefortunnym tańcu z beztroską Ingeborgą, i później, gdy po latach spotkał ją w Danii na balu. I chociaż dobrze wiedziałem (nie tylko od narratora tej ubóstwianej noweli), iż takie rzeczy na ziemi raczej się nie zdarzają, wstałem, ubrałem się i wiedziony nadzieją bezprzykładnego cudu powlokłem się do szkoły.
„Spotkać ją. Coś powiedzieć. Zyskać najbłahszą łaskę”, myślałem idąc ulicą w szarym świetle poranka pod chmurnym, burym niebem. „Spojrzenie, ciepłe słowo, najniewinniejszy gest. Może – zdrobnienie imienia? – W każdym razie ją ujrzeć. Patrzyć, patrzyć. Zobaczyć… jak się wygląda nazajutrz…”
Francuski był w sobotę zawsze na czwartej lekcji. Nie czekałem jednakże do tego czasu bezczynnie. Na pauzach schodziłem na dół, w pobliże gabinetu, by szybciej nasycić wzrok upragnionym widokiem. Nie spełniło to jednak założonego celu. Madame się nie pokazała. Wreszcie, zdesperowany, wynalazłszy naprędce jakiś głupawy pretekst („odbędą się dziś zajęcia? bo słyszałem, że nie”), podszedłem do gabinetu i nacisnąłem klamkę. Drzwi jednak nie puściły. Gabinet był zamknięty. Powtórzyłem ten manewr z pokojem nauczycielskim. Tam również jej nie było. Stropiony, wróciłem do klasy i tam czekałem w napięciu na koniec długiej pauzy. Dzwonek wreszcie uderzył, ale na jego sygnał nie przybyła Madame. Do klasy wkroczyła Żmija, ogłaszając zastępstwo.
Więc jednak! Co się stało? – Poczułem falę gorąca i szybsze bicie serca. – Co to wszystko oznacza?, myślałem w podnieceniu. Miała dziś nie przyjść do szkoły? Zapowiedziała to wcześniej? Czy odwołała zajęcia dopiero dzisiaj rano, tłumacząc się, na przykład, niespodziewaną chorobą? – Każda z tych możliwości była intrygująca i otwierała drogę domysłom i spekulacjom. – Jeżeli uprzedziła, mogłoby to wskazywać, iż wszystko, co się stało, miała zaplanowane, a zwłaszcza, że była świadoma potrzeby dnia wolnego po gorączce i pasji urodzinowej nocy. Jeśli zaś dała znać dopiero dzisiaj rano… To mogło znaczyć wszystko!
Po chwili ekscytacji popadłem w odrętwienie. „Umrzeć… zasnąć… nic więcej. – błąkał mi się po głowie monolog księcia Danii. Nie być, stanowczo nie być! Choćby i śnić najgorsze, byleby nie tę jawę. Zapomnieć o wszystkim, zatonąć – w odmętach nieświadomości.
Z uwodzicielskich objęć melancholii i śmierci wyrwała mnie gwałtownie – wiedziona niezawodnym instynktem naturalisty – nieustraszona Żmija.
– I czym się tak martwimy? – spytała stanąwszy przede mną. – Wzrok błędny, lica blade, jak mawiają poeci. Pewnieśmy znowu po nocy… czytali jakie romanse. A może chodzi o to, że nie ma francuskiego? Że zamiast się upajać musującym esprit trzeba naraz spożywać gliniasty chleb materii?
– Zupełnie nie rozumiem, co panią profesor skłania, by czynić mi te uwagi – rzekłem z zimną grzecznością. – Czy ja pani przeszkadzam?
– Ależ nic podobnego! – zaprzeczyła szyderczo. – Chodzi mi tylko o to, by cię sprowadzić na ziemię. Abyś z posępnych wyżyn swych górnolotnych myśli sfrunął tu, na nizinę, i uczestniczył w lekcji. Chcę cię zjednać dla siebie. A widząc, że się martwisz, pocieszyć i uspokoić: nie ma powodu do obaw! Nie będę cię pytać z królika.
Klasa buchnęła śmiechem, a mnie – pociemniało w oczach. „Dość tego!” pomyślałem. „Właściwie z jakiej racji mam znosić takie zniewagi!”
– No, jeśli nie… – powiedziałem z udanym rozczarowaniem – to nic mnie tu już nie trzyma. – I podniósłszy się z miejsca, ruszyłem w kierunku drzwi.
Zapadła głucha cisza.
– Zastanów się, co robisz! – syknęła za mną Żmija.
– Właśnie to uczyniłem – odpowiedziałem spokojnie i opuściłem klasę. Moje opanowanie było jednak pozorne. Wewnętrznie – dygotałem.
Całkiem puściły mi nerwy. W obawie, że w tym stanie mogę się natknąć na kogoś lub że na rozkaz Żmii wyruszy za mną pogoń, wpadłem do toalety i tam, zaryglowany, czekałem, aż mi przejdzie. Wreszcie, doszedłszy do siebie, przemknąłem się do szatni i zanim zabrzmiał dzwonek na koniec czwartej lekcji, byłem już poza szkołą.
Aby całkiem ochłonąć i rozważyć w spokoju powstałą sytuację, udałem się tradycyjnie do parku Żeromskiego. Wyglądał zupełnie inaczej, niż kiedy tam byłem ostatnio, po owej pamiętnej potyczce, od której się wszystko zaczęło. Zamiast gamy kolorów mieniących się pastelowo na tle błękitnego nieba w promieniach złotego słońca jawiła się monotonna, stalowo-bura szarość poprzecinana gdzieniegdzie pasmami czerni i bieli. Nagie gałęzie i pnie, spłachetki brudnego śniegu, plamy spłowiałej trawy. „Jak z Bernarda Buffeta”, uśmiechnąłem się gorzko, mijając moją ławkę.
Od chwili, gdy na niej siedziałem, minęły trzy miesiące. Plan, który wówczas powziąłem, wypełniłem z nawiązką. Poznałem z grubsza nie tylko koleje życia Madame, lecz również jej skryte zamiary i dwuznaczne działania służące ich spełnieniu. Gdyby mi kto przepowiedział, że dojdę do takiej wiedzy, z pewnością bym nie wierzył, a jeśli byłbym uwierzył, to zacierałbym ręce: myślałem bowiem wówczas, że z takimi kartami wygram niejedną grę. Nie brałem był pod uwagę, że poznanie mnie zmieni; że uzyskawszy środki do osiągnięcia celu, utracę przekonanie co do niego samego; że kiedy będę już mógł prowadzić ową grę – pełną aluzji, podtekstów, niewinnych prowokacji – nie będę widział w niej sensu ani miał na nią ochoty.
Z tym wszystkim, co wiedziałem, mógłbym, doprawdy, wiele – począwszy od płochych zabaw i igrania słowami, po mroczną, występną akcję o posmaku szantażu. Siła uderzeniowa, którą dysponowałem, nie cieszyła mnie jednak. A świadomość użytku, jaki mógłbym z niej zrobić, napawała mnie wstrętem – podobnie jak Jerzyka możliwość upokorzenia i zastraszenia Docenta, a nawet jeszcze bardziej, bo Jerzyk Docentem gardził, a ja Madame – wielbiłem. „Wielbiłem. zresztą to mało albo nie najważniejsze (uczucia bywają przyczyną najpodlejszych postępków). Mimo pewnych zastrzeżeń co do jej charakteru i gustu literackiego (Simone de Beauvoir), wynikających zresztą z nader wątpliwych danych, darzyłem ją szacunkiem. Była silna i dumna. I jakby niepodległa zniepra-wionej i szpetnej rzeczywistości polskiej, tworzonej w ponurym obłędzie przez demokrację ludową. Całym swoim jestestwem mówiła „nie” temu światu. Wyglądem, manierami, językiem, inteligencją. Była niemym wyrazem, że tkwimy w bagnie i w bzdurze, a można żyć inaczej.