Przyznawałem jej słuszność. Widziałem w niej gwiazdę Północy.
I właśnie stąd się brał konflikt, który rozdzierał mi serce. Bo będąc po jej stronie, byłem przeciwko sobie. Jej dobro kłóciło się z moim, czy wręcz je wykluczało. Chcąc sprzyjać jej, powinienem – zaniechać dalszej gry. Poddać partię. Ustąpić. Jak rycerz Toggenburg z Schillerowskiej ballady.
Uzmysłowiłem sobie, ku własnemu zdumieniu, że przyszłoby mi to łatwiej, gdybym był jeszcze wiedział, że ona do Dyrektora nie czuje nic poważnego, że chodzi z nim do łóżka z próżności, ze snobizmu, nawet z wyrachowania. Tak, wolałem występek i zimną kalkulację niż szczery poryw serca. O cynizm mógłbym mieć żal, ale bym go wybaczał. Trudniej było znieść – miłość. To ona, paradoksalnie, była niewybaczalna.
Dopiero teraz w pełni zaczynałem rozumieć scenę zazdrości Fedry.
Owładnęło mną nagle nierozumne pragnienie, by dowiedzieć się tego. – Już tylko tyle, nic więcej, myślałem gorączkowo. Stwierdzić to jakoś, ustalić, po czym – „iść do klasztoru”. – Ba, ale jak to zrobić?! Przecież to nie jest coś, co się daje zobaczyć. Aby do tego dojść, potrzeba języka, rozmowy, zwierzeń… des confessions… A to jest nierealne.
Nie tylko! – zaświtał mi nagle iście diabelski pomysł. Istnieją okoliczności, które to mogą ujawnić. Próba ognia dla serca: wiadomość o śmierci tego, kto jest nam szczególnie bliski, albo że jego życiu zagraża niebezpieczeństwo. To niezawodny środek na ujawnienie uczuć. Reakcja na ten bodziec, zwłaszcza pierwsza reakcja, stanowi jakąś odpowiedź.
Tak – układałem w szaleństwie kolejny zdradziecki plan – pojechać tam jeszcze raz i z automatu na dole zadzwonić do niej do domu; zmieniając głos i styl podać się za lekarza z ostrego dyżuru w szpitalu albo za pielęgniarza z karetki pogotowia i zapytać, czy zna… ciemnowłosego mężczyznę… zapewne cudzoziemca… prawdopodobnie Francuza… Niestety, nic nie wiadomo, bo nie ma dokumentów… Jedyny trop prowadzący do ustalenia danych to kawałek papieru z numerem telefonu, pod który właśnie się dzwoni… Lecz może to jakaś pomyłka?… fałszywy ślad… przypadek… – I wtedy, gdy padnie wreszcie nieuniknione pytanie: „lecz o co właściwie chodzi?” a raczej: „co się stało?” – zadane jakim tonem? spokojnym? histerycznym? (to będzie już jakiś znak!) – zaanonsować z żalem: miał poważny wypadek… jest na reanimacji… – I dalej, urzędowo: czy może pani nam pomóc i podać jakieś dane?… nazwisko?… adres?… kontakt?… Dokąd należy zadzwonić i kogo powiadomić?… A może pani sama… jest zainteresowana? – I zobaczyć, co zrobi… Wybiegnie? Weźmie taksówkę? Pojedzie do szpitala?… Czy zlekceważy sprawę, a w każdym razie – nie wyjdzie?
Wykonać taką etiudę – aktorską i głosową – nie było dla mnie zadaniem przekraczającym siły. Dziesiątki razy robiłem kawały telefoniczne i miałem na tym polu nie lada osiągnięcia: udało mi się nabierać nawet bliskich znajomych. Tak więc nie bałem się, że nie podołam temu – że opuści mnie wena albo zdradzi wymowa. Zresztą, gdyby mi nawet ta maskarada nie wyszła i moja rozmówczyni nie dałaby jej wiary – mało prawdopodobne, by skojarzyła ją ze mną. Nie miała przecież pojęcia, jak wiele o niej wiem, i nie słyszała mnie wcześniej przez membranę słuchawki. Jej myśl – prędzej czy później – pobiegłaby w inną stronę. I w ogóle nie ku komuś (takiej czy innej osobie), ale ku… Urzędowi. Ku Służbie Bezpieczeństwa. Tego rodzaju numer był tylko do niej podobny. A skoro tak, to ja… wystąpiłbym w jej roli. Stałbym się mimowolnie wcieleniem prześladowcy. Taka byłaby cena tego eksperymentu.
To właśnie mnie powstrzymało przed wykonaniem akcji. Świadomość, że w ten sposób wpisywałbym się w jej życie jako narzędzie lub goniec ciemnych sił tego świata, jako „pan Jones”, „Ricardo”, „straszliwy osiłek Pedro” – choćby i nie prawdziwie, i z gwarancją, że sprawa nigdy nie wyjdzie na jaw – nie, na taką świadomość nie mogłem sobie pozwolić. Jej życie bowiem dla mnie uobecniało mit – owo „kiedyś”, „gdzie indziej”, epokę i świat herosów, o których marzyłem i śniłem, do których aspirowałem i pragnąłem nawiązać, z którymi jednak, niestety, wciąż nie mogłem się spotkać. Była i „niegdyś”, i „tam”; przedłużeniem Przeszłości i przybliżeniem Dali; czasoprzestrzenią Legendy. Była materią, z której mogła powstać Opowieść. Wyznaczyć sobie w niej rolę haniebną i plugawą byłoby klęską totalną.
Pojechałem do domu. Na szczęście nikogo nie było. Rzuciłem się na łóżko i próbowałem zasnąć. Bezskutecznie. W mej głowie odbywał się sabat czarownic. Nie wytrzymując napięcia, zacząłem w biurku ojca szukać środków nasennych (używał fanodormu). Nie znalazłem ich jednak. Natrafiłem natomiast na napoczętą butelkę duńskiego aierkoniaku. Nie bacząc na konsekwencje (różnorodnej natury), wypiłem jej zawartość w niespełna pół godziny. Przez chwilę poczułem się lepiej. Wszystko zaczęło mnie śmieszyć – mój stan, moje tęsknoty, cały ten „romans” z Madame. Lecz wkrótce mnie zemdliło i przez kanalizację zwróciłem trunek naturze. Wtedy nareszcie zasnąłem. Kamiennym snem bez snów.
Następny dzień, niedziela, nie był o wiele lepszy. Nic się nie wydarzyło, co tchnęłoby we mnie nadzieję.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
31. Roboty ręczne
Los uśmiechnął się do mnie dopiero w poniedziałek, choć żaden znak na niebie nie zapowiadał tego. Przeciwnie, trwała zła passa: dzień zaczął się fatalnie. (Być może była to reszta na dnie czary goryczy, którą musiałem wypić, aby okupić los.)
Ledwo przybyłem do szkoły, doszły mnie gromkie echa mojej scysji ze Żmiją. Zapowiadały najgorsze. Według zgodnych relacji, nauczycielka biologii, po moim samowolnym, ostentacyjnym wyjściu, miała wpaść w istny szał („dostała ataku wścieklizny”, jak określano rzecz w skrócie): miotała się, srożyła, stwierdzała jadowicie, że mnie-w-tej-szkole-już-nie-ma, a w każdym razie matury w-tym-roku-nie-dostanę. Na radzie pedagogicznej postawi na ostrzu noża sprawę tego wybryku! – I, rzeczywiście, od razu musiała narobić wrzasku, bo przybiegł wychowawca – historyk, zwany Kadłubkiem (tyleż ze względu na związek ze słynnym dziejopisem, co na swoją posturę: był bardzo niski i drobny) – i polecił mnie szukać; gdy zaś nie znaleziono, rozpoczął dochodzenie, które miało na celu ustalić przebieg zajścia. Niektórzy uważali, że zdawał się był mi sprzyjać, próbując wynaleźć coś, co mogłoby mnie tłumaczyć lub przynajmniej złagodzić kwalifikację czynu. Wiadomo było skądinąd, że nie przepada za Żmiją i nieraz drze z nią koty, natomiast mnie raczej lubi, a w każdym razie ceni. Inni jednak twierdzili, że to tylko pozory – był najwyżej bezstronny i nie robił niczego, by dolać oliwy do ognia.
Jakkolwiek rzecz się miała, nie ulegało kwestii, że ponad moją głową zebrały się czarne chmury i wkrótce uderzy grom. Klasa widziała we mnie czcigodnego zuchwalca, który miał pecha i wpadł, i czeka jak skazaniec na wykonanie wyroku. Okazywano mi serce, współczucie, solidarność. Częstowano tępioną w szkole gumą do żucia, a zwłaszcza papierosami.
– Nie martw się, zapal sobie – pocieszał mnie Prometeusz. – I nie bój się, nic ci nie zrobią! A gdyby nawet, to co? Najwyżej przezimujesz. No i co w tym strasznego? Będziesz miał rok spokoju.
Wbrew tej całej sensacji i złowróżbnym prognozom, które mnie przytłaczały, grom jakoś nie uderzał. Nie wzywano mnie nigdzie, nie odsyłano do domu, abym wrócił dopiero w towarzystwie rodziców, i nikt mnie oficjalnie o niczym nie powiadamiał. Lekcje zwyczajnie, ospale, toczyły się zgodnie z planem, który w tym dniu przewidywał – na koniec – roboty ręczne.
Był to przedmiot, za którym – jak najoględniej mówiąc – raczej nie przepadałem. Nie miałem zamiłowania ani specjalnych zdolności do prac praktyczno-technicznych; wszelkie majsterkowanie śmiertelnie mnie nudziło i w moim wykonaniu dawało marne efekty. Poza tym nie znosiłem tak zwanego „warsztatu”, gdzie miały miejsce zajęcia. Znajdował się on w piwnicy, obok kotłowni szkoły; panował w nim półmrok i zaduch, cuchnęło smarami i klejem. Przebywanie w tym wnętrzu wpędzało mnie w depresję, a trujące opary i okropne hałasy przyprawiały o ostrą, wielogodzinną migrenę. Na szczęście nauczyciel, który prowadził zajęcia, cieszący się sympatią i zwany Robociarzem, nie miał na swoim punkcie przewrażliwionej ambicji (jak choćby Żmija czy Eunuch) i nie zainteresowanych albo niewydarzonych, tak zwane „dwie lewe ręce”, traktował z tolerancją. Stawiał im troję („państwowy”) i wymagał jedynie obecności na lekcji.
Tym razem, jak na złość – wskutek pewnego zadania, jakim go obarczono – było nieco inaczej. Zlecono mu mianowicie przygotowanie studniówki, która się właśnie zbliżała, a to obejmowało, i to w poważnej mierze, wykonanie wystroju dla sali gimnastycznej, gdzie miała się odbyć zabawa, i jakichś dekoracji do planowanej szopki. W tym zakresie, rzecz jasna, najbardziej chciał się wykazać, zaostrzył więc dyscyplinę i zagnał nas do roboty.
Przypadło mi w udziale piłowanie gałęzi do imitacji ogniska. Zupełnie mi to nie szło i Robociarz co chwila strofował mnie i łajał:
– Co to ma być! Człowieku! – kręcił z niesmakiem głową. – Nawet piłować nie umiesz! Do czego ty się nadajesz! Zobaczysz, przekonasz się: nie zechce cię żadna kobita! – Przejmował ode mnie pilę, ustawiał ją na gałęzi pod odpowiednim kątem i kilkoma sprawnymi, płynnymi posunięciami przerzynał ją z łatwością. – Patrz – mówił do mnie – i ucz się! O tak… tak się to robi! Miarowo i lekuchno. I nie ma żadnej siły: każda deska ci puści.