Выбрать главу

I wtedy właśnie Fąfel, sam przecież niepalący, pośpieszył im z brawurową, „wiedeńską” odsieczą. Zorientowawszy się, kto wchodzi, w mgnieniu oka wydobył swój monstrualny organ i pewnym krokiem doświadczonego ekshibicjonisty ruszył naprzeciw wrogiej sile, udając, że kieruje się w stronę pisuaru. Spoza kłębów dymu dał się słyszeć krótki stłumiony okrzyk przerażenia, a w ślad za nim donośny, głęboki bas Fąfla: „Och, najmocniej panią profesor przepraszam, ale tu męska ubikacja.”

Rysowniczka umknęła jak niepyszna, a wszyscy odetchnęli z ulgą, po czym długo klepali Fąfla z uznaniem po plecach.

„Kropidłem ją przegonił!” – referowano rzecz w skrócie.

I jeszcze jedna historia, godna odnotowania. Niezapomniany początek wypracowania Rożka Goltza na temat doli pańszczyźnianego chłopa na podstawie noweli Antek Bolesława Prusa.

Rożek Goltz (formalnie na imię miał Roger) był nietypowym chłopcem. Skryty i nieprzystępny, chadzał własnymi drogami, z nikim się blisko nie trzymał i miał dziwny sposób mówienia. Przezywano go filozofem, ze względu na osobliwe, a wcale niegłupie pytania, które stawiał nauczycielom, zapędzając ich w kozi róg. Cechował go skrajny racjonalizm: wszystko kazał sobie tłumaczyć do pierwszej przyczyny i z wszystkiego wyciągał ostateczne konsekwencje, doprowadzając nierzadko całą rzecz do absurdu. Za to swoje mędrkowanie, zakrawające nieraz na kpinę, z pewnością już dawno oberwałby po uszach, gdyby nie jego zdolności w dziedzinie nauk ścisłych. Był bardzo mocny z fizyki i chemii, a matematykę znał już na poziomie uniwersyteckim. Ponadto znał się na wielu rzeczach nie objętych programem. Czytał dziesiątki popularnonaukowych książek z dziedziny przyrodoznawstwa, historii i medycyny.

Mimo tak giętkiego i chłonnego umysłu, miał jednak osobliwą piętę achillesową. Był wprost fatalny z polskiego. Nie szły mu całkiem do głowy zadawane lektury, nie umiał o tym mówić, pisanie zaś wypracowań stanowiło dlań mękę. Na ogół odpisywał je na przerwach od paru kolegów, którym rewanżował się później w zakresie matematyki. Gdy zaś pisał je sam, roiły się od językowych i stylistycznych dziwolągów, a przede wszystkim przezabawnie rozmijały się z zadanym tematem.

Nauczyciel polskiego, wiedząc że tak czy inaczej będzie go musiał puścić (z uwagi na ścisły umysł), kiwał tylko z politowaniem głową, mówił zafrasowany: „cóż, mowa ojczysta nie jest twą mocną stroną” i stawiał mu trzy z minusem.

Owego dnia, na który zadane było wypracowanie na temat doli chłopa, Rożek – pierwszy raz w życiu – sam zgłosił się do czytania.

Nauczyciel nie wierzył własnym oczom.

– Co? Rożek sam się zgłasza, by czytać wypracowanie? Ależ prosimy, prosimy! Jakże czemuś takiemu można by nie przyklasnąć!

I Rożek wstał i zaczął. A pierwsze zdanie brzmiało: „Antek po ciężkim dniu pracy wyglądał jak genitalia męskie po stosunku”.

Chłopcy zarżeli gromko, dziewczęta zachichotały, po czym zapadła pełna napięcia cisza i oczy wszystkich zwróciły się w stronę nauczyciela.

Ten jednak siedział spokojnie, jak gdyby nigdy nic, gładząc swą małą, kozią bródkę.

– Czytaj dalej – powiedział rzeczowo.

Reszta wypracowania Rożka nie odznaczała się jednak już niczym szczególnym. Może więcej niż zwykle było w nim zadęcia na oryginalny styl.

– Dlaczego zgłosiłeś się do odpowiedzi? – zapytał nauczyciel, kiedy Rożek skończył.

– Bo chciałem dostać więcej niż dostatecznie z minusem – odparł bez wahania Rożek.

– Co ci kazało sądzić, że właśnie tyle dostaniesz?

– Żywy język, którym jest napisane, a którego brak ciągle mi pan zarzuca, a przede wszystkim to, że wziąłem pod uwagę, co tyle razy pan mówił: „słowa powinny się sobie dziwić, jeśli styl ma być oryginalny”.

Na twarzy polonisty malowała się walka. Z jednej strony, wyraźnie, chciał machnąć na Rożka ręką, uznając go za przypadek po prostu beznadziejny, z drugiej, zdawał sobie sprawę, że lapsusu z pierwszego zdania nie może tak zostawić.

– Dobrze – powiedział wreszcie po chwili milczenia – postawię ci więcej niż trójkę, musisz jednak wyjaśnić, jak mianowicie wyglądał Antek po całym dniu pracy.

– Jak to jak? – zdziwił się Rożek. – Tak właśnie, jak napisałem.

– Proszę więc, opisz to. Antek wyglądał jak?…

– No… – Rożek zaczął się jąkać – jak genitalia… męskie…

– Ej, to chyba jeszcze nie wszystko – z przekąsem rzekł polonista. – Jak genitalia męskie… po stosunku… – wymamrotał jeszcze słabiej Rożek.

– No właśnie! – polonista bezlitośnie przypierał Rożka do muru. – To znaczy, jak? Właśnie, jak? Proszę, opisz nam to.

Zapadło długie milczenie, a napięcie w klasie sięgnęło zenitu. Przy czym intrygowało zarówno to, czy Rożek odważy się brnąć dalej po tym grząskim gruncie, a zatem czy chcąc nie chcąc powie jakieś świństwo, jak i to – i chyba to przede wszystkim – czy nauczyciel w ferworze zaginania Rożka nie ujawni, choćby mimowolnie, swej wiedzy na temat desygnatu śmiałego porównania.

– Nie umiem – wybąkał w końcu Rożek.

– Ano właśnie! – tryumfował polonista. – Więc jak nie umiesz, to nie pisz. A dwói ci nie stawiam tylko dlatego, żeś sam się zgłosił do odpowiedzi.

Wszyscy odetchnęli z ulgą, a zarazem doznali osobliwego zawodu. Nie dlatego, rzecz jasna, że Rożek nie dostał dwói, lecz że już się skończyła głośna debata na lekcji na tak frapujący temat.

Takie więc były to sprawy. Taki zapach i smak miał chleb powszedni szkoły.

5. Madame la Directrice

W tym dosyć postnym menu poczesne miejsce zajmowała postać dyrektorki, a ściślej, rozbudowany świat przeżyć, domysłów i plotek, których była niewyczerpanym źródłem.

Dyrektorka nastała stosunkowo późno – gdy kończyliśmy klasę dziewiątą – i uczyła francuskiego. Była to trzydziestoparoletnia, nader przystojna niewiasta, która w zasadniczy sposób odbijała od reszty nauczycieli – szarych, zgorzkniałych, nudnych, w najlepszym razie nijakich. Chodziła elegancko ubrana, wyłącznie w garderobie produkcji zachodniej (to się widziało od razu), miała wypielęgnowane ręce, zdobione gustowną biżuterią, i bił od niej odurzający zapach dobrych, francuskich perfum. Jej twarz pokrywał zawsze starannie zrobiony makijaż, a głowę wieńczyły lśniące, kasztanowe włosy, przycięte krótko i zgrabnie ułożone ponad długą, wysmukłą szyją. Trzymała się prosto, miała nienaganne maniery, a przy tym ciągnął od niej jakiś mrożący chłód.

Piękna i zimna, wspaniała i nieprzystępna, dumna i bezlitosna – istna Królowa Śniegu.

Dyrektorka z miejsca wprowadziła do szkoły ferment, i to różnorakiej natury. Przede wszystkim, już samo jej obejście i wygląd robiły swoje. Starsi, zasiedziali od lat nauczyciele patrzyli na nią nieufnie i trochę się jej bali. Młodsi zwyczajnie jej zazdrościli – urody, strojów, stanowiska – albo umizgiwali się do niej. Poza tym, wraz z jej przybyciem rozeszła się szybko wieść, że dyrektorka zamierza, i to w niedalekiej przyszłości, radykalnie zreformować szkołę, czyniąc z niej jedną z powstających w owym czasie placówek eksperymentalnych z obcym językiem wykładowym – w danym wypadku, oczywiście, francuskim. Jej starania w tym kierunku były już, podobno, poważnie zaawansowane, tak że zmiana mogła nastąpić nawet i z początkiem nowego roku szkolnego.

Perspektywa ta, obiektywnie rzecz biorąc jak najkorzystniejsza, siała dosłownie zgrozę. Dla większości nauczycieli oznaczała bowiem nieuchronne odejście ze szkoły, z którą byli związani czasem od wielu lat: w eksperymentalnej placówce z obcym językiem wykładowym wszystkie przedmioty oprócz polskiego i historii miały być prowadzone w obu językach naraz, a zatem prawie wszyscy nauczyciele musieli drugim językiem nie tylko biegle władać, lecz umieć też w nim nauczać. Dla młodzieży, z kolei, uczenie się wszystkiego naraz w dwóch językach jawiło się jako niewyobrażalna tortura; widziano w tym dopust boży i drżano na samą myśl.

Innym elementem fermentu wprowadzonego przez Madame la Directrice, jak ją szlachetnie ochrzczono, był złożony niepokój, jaki jej wdzięczna postać zasiała w sercach uczniów. W pierwszym odruchu, poniekąd na sam jej widok, obdarzono ją żywiołową sympatią, graniczącą wręcz z uwielbieniem. Traktowano ją jako postać niemal nie z tego świata – boginię, co jakimś cudem zstąpiła z Olimpu na ziemię. Wkrótce jednak zorientowano się, że jest wyniosła i nieprzystępna, a swoimi wielkopańskimi manierami potrafi boleśnie dotknąć, i wówczas fala entuzjazmu nieco opadła. Wszelako uczucie zawodu nie przerodziło się we wrogość i chęć odwetu, lecz w coś zupełnie innego – w klasyczny afekt sadomasochistyczny, żywiący się, z jednej strony, upokorzeniem i bólem, a z drugiej, plugastwem i gwałtem.

Inaczej mówiąc, pięknej pani dyrektor nie przestano wielbić, tyle że miłość do niej przybrała szczególną formę. Z jednej więc strony, po cichu, modlono się do niej żarliwie, darując jej okrucieństwo i puszczając w niepamięć wszelkie upokorzenia, z drugiej, tym razem na głos – na boku, po kątach, w klozecie – pastwiono się nad nią straszliwie, nurzając ją bezlitośnie w bagnie karczemnych plotek i niewybrednych fantazji. W tych aktach poniżania i bezczeszczenia świętości głuszono piekący ból nieodwzajemnionego uczucia, a jednocześnie jeszcze bardziej się poniżano, posuwając się w słowach do granic bezwstydu, co po powrocie do wewnętrznego sanktuarium i padnięciu na twarz przed ubóstwioną figurą okupywano kolejną porcją bólu i samoudręczenia.

Jednakże wszystkie te sprawy – te dzikie namiętności i duszna atmosfera – nie od razu stały się naszym udziałem. Na początku swojej kadencji Madame la Directrice nie uczyła bowiem w naszej klasie i wszystko, o czym tu mowa, docierało do nas pośrednio – w postaci słuchów i legend o tym, co się działo gdzie indziej. Do mnie zresztą nawet i to ledwie trafiało – tak byłem wówczas zajęty sprawami teatralnymi. Temat stał mi się bliższy, dopiero gdy przestałem udzielać się społecznie.