– Nie! – krzyknęła Lena i próbowała rzucić się ku niemu, lecz chwyciły ją mdłości.
Zrozpaczona zrozumiała, że pani Coulter ma większą moc niż ktokolwiek na świecie. Nie była zatem zaskoczona, widząc, że nawet upiory jej słuchają, gdyż nikt nie był w stanie przeciwstawić się tej charyzmatycznej kobiecie. Lena Feldt odwróciła się do pani Coulter i krzyknęła z bólem w głosie:
– Puść go! Proszę, puść!
– No cóż, zobaczymy. Czy jest z wami dziecko? Dziewczynka imieniem Lyra?
– Tak!
– A chłopiec? Chłopiec z nożem?
– Tak… błagam cię…
– A ile czarownic ich pilnuje?
– Dwadzieścia! Puść go, proszę!
– W powietrzu? A może kilka z was jest na ziemi z dziećmi, co?
– Większość przebywa w powietrzu, trzy czy cztery zawsze na ziemi… To boli… Puść go albo od razu mnie zabij!
– Jak daleko stąd są góry? Twoje towarzyszki lecą teraz, czy też zatrzymały się, by odpocząć?
Lena Feldt powiedziała jej wszystko. Była zapewne w stanie znieść każdą inną torturę z wyjątkiem tej jedynej – gdy upiór dręczył jej dajmona. Kiedy pani Coulter dowiedziała się, gdzie przebywają czarownice i w jaki sposób strzegą Lyry i Willa, rozkazała:
– A teraz powiedz mi jeszcze jedną rzecz. Wy, czarownice, macie jakieś informacje na temat dziewczynki. Prawie już się wszystkiego dowiedziałam od jednej z twoich sióstr… niestety umarła, zanim zdołałam dokończyć tortury. No cóż, ciebie nikt nie ocali. Powiedz mi prawdę o mojej córce, czarownico!
– Ona będzie matką… będzie życiem… matką… wypowie posłuszeństwo… będzie… – wydyszała Lena Feldt.
– Nazwij ją! Nie mówisz mi najważniejszego! Powiedz, kim będzie moja Lyra! – krzyczała pani Coulter.
– Ewą! Matką wszystkich ludzi! Będzie Ewą! Matką Ewą! – mówiła Lena Feldt, łkając.
– Ach tak – zdziwiła się pani Coulter. Wydała z siebie głośne westchnienie, jak gdyby cel jej życia w końcu się wyklarował.
Nagle czarownica uświadomiła sobie, że zdradziła, przeraziła się i krzyknęła:
– Co jej zrobisz?!
– Hm, chyba będę musiała ją zabić – odparła pani Coulter – aby nie dopuścić do kolejnego Upadku… Dlaczego nie rozumiałam tego wcześniej? To było wyraźnie widoczne…
Lekko klasnęła w ręce – jak dziecko, z szeroko otwartymi oczyma. Lena Feldt, płacząc, usłyszała, jak kobieta kontynuuje:
– No tak, oczywiście. Asriel wypowie wojnę Wszechmocnemu, a potem… Tak, tak, jasne… Tak jak przedtem, znowu to samo. W dodatku Lyra jest nową Ewą. I tym razem nie zgrzeszy. Dopilnuję tego. Nie dojdzie do powtórnego Upadku pierwszych rodziców…
Pani Coulter wyciągnęła rękę i palcami chwyciła upiora żywiącego się ciałem dajmona czarownicy. Mały śnieżny trznadel leżał na skale, upiór natomiast ruszył ku czarownicy. Za nim pojawiły się inne – dwa, trzy, sto. Lena Feldt poczuła mdłości, straszliwą, ściskającą serce rozpacz i tak głębokie melancholijne znużenie, że znalazła się o krok od śmierci. Ostatnią świadomą myślą był wstręt do życia i wiedziała, że zmysły oszukały ją, życie bowiem nie składa się z energii i radości, lecz z brzydoty, zdrady i zmęczenia. Życia powinno się zatem nienawidzić, a śmierć nie jest lepsza od życia i tak brzmi pierwsza, ostatnia i jedyna w całym wszechświecie prawda.
Czarownica nadal stała z łukiem w ręku, obojętna na wszystko i martwa za życia.
Przeoczyła dalsze poczynania pani Coulter, a jeśli nawet je widziała, nie dbała o nie. Matka Lyry zignorowała siwowłosego mężczyznę, który osunął się nieprzytomny na płócienne krzesło obok swej zwiniętej na zakurzonej ziemi dajmony, której skóra nagle zmatowiała; pani Coulter zawołała kapitana żołnierzy i rozkazała, by przygotowali się do nocnego marszu w góry.
Potem zeszła na brzeg jeziora i przywołała upiory.
Przyleciały na jej rozkaz, szybując nad wodą jak kolumny mgły. Kobieta podniosła ręce i ten gest sprawił, że widma zapomniały, iż ich żywot łączy się z ziemią, i jedno po drugim wzniosły się wysoko w powietrze, lecąc z wiatrem niczym trujący puch ostu, i poleciały w noc ku Willowi, Lyrze i czarownicom. Leny Feldt nic już nie interesowało.
Po zmroku temperatura szybko spadła. Dzieci zjadły ostatnie kawałki suchego chleba, położyły się pod wiszącą, jeszcze ciepłą skałą i postanowiły zasnąć. Przytulona do Pantalaimona Lyra niemal natychmiast zapadła w sen, Will jednak ciągle czuwał. Jednym z powodów jego bezsenności była niepokojąco spuchnięta ręka, która bolała go teraz aż po łokieć, drugim – twarde podłoże, trzecim – zimno, czwartym – wyczerpanie organizmu, a piątym – tęsknota za matką…
Chłopiec bał się o nią i wiedział, że gdyby był przy niej, zapewniłby jej większe bezpieczeństwo i czulszą opiekę. Równocześnie jednak pragnął, by ona troszczyła się o niego, tak jak w jego wczesnym dzieciństwie; chciał, by zabandażowała mu rękę, położyła go do łóżka, zaśpiewała mu, wzięła na siebie wszystkie problemy i otoczyła go ciepłem, łagodnością i matczyną dobrocią, której tak bardzo potrzebował. Podejrzewał, że tamten okres nigdy już nie wróci, lecz nagle poczuł się tylko małym, bezbronnym chłopcem. Z tego powodu zapłakał, ale niemal bezgłośnie, by nie zbudzić Lyry.
Nie mógł zasnąć. Właściwie był bardziej rozbudzony niż kiedykolwiek. W końcu rozprostował zesztywniałe kończyny, cicho wstał i z nożem przy pasie wyruszył na spacer w góry, by podczas wędrówki ukoić ból. Na widok wspinającego się na skały Willa najpierw podniósł łebek dajmon wartowniczki, rudzik, potem jego właścicielka porzuciła swe stanowisko, sięgnęła po gałąź sosnową i cicho wzbiła się w powietrze. Nie chciała chłopca niepokoić i zamierzała go strzec z daleka.
Nie dostrzegł jej. Czuł taką potrzebę ruchu i wędrówki, że już ledwie odczuwał ból w ręce. Przyszło mu do głowy, że powinien iść całą noc, cały dzień, bez przerwy, ponieważ nic innego nie ukoi gorączki, która paliła mu ciało. Zerwał się wiatr, jak gdyby jednoczył się z Willem w żalu. Było cicho, uderzające w plecy chłopca powietrze zachęcało go do dalszej wspinaczki i rozwiewało mu włosy; wokół Willa i w nim coś się działo.
Chłopiec wchodził coraz wyżej, prawie nie myśląc o tym, czy odnajdzie powrotną drogę do Lyry, aż dotarł na niewielki płaskowyż; wydawało mu się, że stoi na szczycie świata. Rozejrzał się i zobaczył, że góry wokół niego nie sięgają wyżej. W olśniewającym świetle księżyca wszystko było zupełnie czarne albo trupio białe, każda krawędź – dziwnie wyszczerbiona, każda powierzchnia – jakby wypolerowana.
Gwałtowny wiatr przywiał chmury, które zakryły księżyc; przez ich gęstą pokrywę nie przebijał się żaden promień. W niecałą minutę Will znalazł się w niemal całkowitych ciemnościach.
I w tym samym momencie poczuł, że ktoś ściska go za prawe ramię.
Krzyknął zaskoczony i natychmiast usiłował się wyrwać, ale uchwyt był mocny. Chłopiec wpadł w szał. Czuł, że znalazł się w ogromnym niebezpieczeństwie, że może nawet stracić życie, zamierzał więc walczyć tak długo, aż zwycięży lub zginie.
Wił się, kopał i wyrywał, lecz przeciwnik nie puszczał, a ponieważ unieruchomił Willowi prawą rękę, chłopiec nie mógł dobyć noża. Próbował go wyjąć lewą, ale poczuł tylko silne pulsowanie – dłoń była tak obolała i opuchnięta, że po prostu odmówiła posłuszeństwa. Willowi pozostało tylko walczyć jedną ranną ręką przeciw dorosłemu mężczyźnie.