Выбрать главу

Rozdział 3

W drodze do stacji Powell Street minęliśmy wielu ludzi. Biegli lub szli, mieli blade twarze, milczeli bądź krzyczeli i panikowali. Obserwujący to wszystko bezdomni kulili się ze strachu w drzwiach, a wysoka czarnoskóra prostytutka-transwestyta z jakiegoś powodu wrzeszczała na dwóch młodych facetów z wąsami.

Im bardziej zbliżaliśmy się do metra, tym większy był ścisk. Przed wejściem na schody prowadzące na peron natrafiliśmy na scenę zbiorową: ogromna masa ludzi starała się sforsować wąskie przejście. Stałem z twarzą wciśniętą w czyjeś plecy, a na moje napierał ktoś inny.

Darryl znajdował się wciąż obok mnie – był dość duży, więc trudno go było popchnąć, a Jolu stał zaraz za nim, prawie wisząc na jego biodrach. Kilka metrów dalej dostrzegłem uwięzioną przez tłum Vanessę.

– Odpieprz się! – usłyszałem za sobą krzyk Van. – Zboczeniec! Trzymaj łapy przy sobie!

Odwróciłem się, stawiając opór tłumowi, i ujrzałem Van patrzącą z odrazą na starszego faceta w porządnym garniturze, który uśmiechał się do niej znacząco. Szperała w torbie i wiedziałem, czego szuka.

– Nie używaj gazu! – krzyknąłem ponad zgiełkiem. – Wszystkich nas udusisz.

Na dźwięk słowa „gaz” facet się wystraszył i przepadł, mimo że tłum wciąż niósł go do przodu. Zauważyłem, że jakaś kobieta w średnim wieku ubrana w hippisowską sukienkę zasłabła i upadła. Krzyczała. Widziałem, jak wymachuje rękami, starając się wstać, ale nie mogła. Motłoch naciskał zbyt mocno. Zbliżyłem się do niej i nachyliłem, omal się nie przewracając. Skończyłem, stąpając po jej brzuchu, niesiony przez prący przed siebie tłum. Myślę, że wtedy już niczego nie czuła.

Nigdy jeszcze nie byłem tak przerażony. Wszędzie rozlegały się krzyki, na podłodze leżało coraz więcej ciał, a tłum napierał z tyłu nieustępliwie niczym buldożer. Robiłem wszystko, co mogłem, żeby utrzymać się na własnych nogach.

Zostaliśmy wepchnięci do otwartej hali, w której znajdowały się bramki metra. Tutaj wcale nie było lepiej – w tej zamkniętej przestrzeni głosy wokół nas rozbrzmiewały ryczącym, dzwoniącym w głowie echem, a zapach i napór tych wszystkich ciał wywołał we mnie poczucie klaustrofobii, o którą nigdy siebie nie podejrzewałem.

Ludzie tłoczyli się wzdłuż schodów, a jeszcze więcej osób przeciskało się przez obrotowe bramki i ruchome schody prowadzące na perony. Wiedziałem już, że to się dobrze nie skończy.

– Chcesz zaryzykować i wydostać się na górę? – zapytałem Darryla.

– Tak, cholera, tak – powiedział. – Ale masakra.

Spojrzałem na Vanessę – w żaden sposób nie mogła mnie usłyszeć. Wyjąłem telefon i wysłałem jej SMS-a.

> Spadamy stąd

Zobaczyłem, że poczuła wibracje telefonu, spojrzała na niego, potem na mnie i przytaknęła energicznie. Tymczasem Darryl dał znać Jolu.

– Jaki masz plan? – Darryl krzyknął mi do ucha.

– Będziemy musieli wrócić! – odkrzyknąłem, wskazując na nieprzebrany tłok ciał.

– To niemożliwe! – powiedział.

– Jeśli będziemy dłużej czekać, stanie się to jeszcze bardziej niemożliwe!

Wzruszył ramionami. Van jakoś się do mnie dopchała i chwyciła mnie za biodra. Ja złapałem Darryla, a Darryl złapał drugą ręką Jolu i tak zaczęliśmy przepychać się na zewnątrz.

To nie było proste. Początkowo poruszaliśmy się około dziesięciu centymetrów na minutę, potem, gdy dostaliśmy się na schody, zwolniliśmy jeszcze bardziej. Ludzie, których mijaliśmy, nie byli zachwyceni, ponieważ spychaliśmy ich z drogi. Kilku nas przeklęło, a jeden facet wyglądał tak, jakby strasznie chciał mi przyłożyć, gdyby tylko udało mu się uwolnić ręce. Przeszliśmy po trzech kolejnych zgniecionych, leżących pod nami ciałach, ale w żaden sposób nie mogliśmy im pomóc. Zresztą wtedy nawet nie myślałem o pomaganiu. Wszystkie moje myśli były skupione na tym, żeby wcisnąć się w jakieś puste miejsce z przodu, na Darrylu, który z całej siły ściskał mi nadgarstek, i na kurczowym uścisku dłoni, za którą trzymałem idącą za mną Van.

Minęła cała wieczność, zanim wystrzeliliśmy na zewnątrz jak korki od szampana, mrużąc oczy w jasnym świetle. Wszędzie unosił się dym. Alarmy przeciwlotnicze nadal wyły, a odgłosy syren wydobywających się z pojazdów uprzywilejowanych gnających po Market Street były jeszcze głośniejsze. Na ulicach nie było już prawie nikogo – tylko ludzie, którzy rozpaczliwie starali się przedostać do metra. Wielu z nich płakało. Zauważyłem kilka pustych ławek – zazwyczaj obleganych przez obdartych pijaczków – i wskazałem na nie.

Ruszyliśmy w ich kierunku, kuląc się i garbiąc od dźwięku syren i dymu. Gdy dotarliśmy do ławek, Darryl padł jak długi.

Wszyscy krzyknęliśmy, a Vanessa chwyciła go i odwróciła. Po jednej stronie jego koszulki widniała czerwona, powiększająca się plama.

Van podwinęła ubranie, odsłaniając długą, głęboką ranę na jego pulchnym boku.

– Jakiś wariat dźgnął go w tłumie – powiedział Jolu, zaciskając pięści. – Jezu, to okropne.

Darryl jęknął i spojrzał na nas, potem na swój bok, potem znowu jęknął, a jego głowa opadła z powrotem na ławkę.

Vanessa zdjęła swoją dżinsową kurtkę i bawełnianą bluzę z kapturem, którą nosiła pod spodem. Złożyła ją i przycisnęła do boku Darryla.

– Złap go za głowę – powiedziała do mnie. – Trzymaj ją uniesioną.

Potem zwróciła się do Jolu:

– Podnieś mu nogi. Zwiń swój płaszcz albo coś innego.

Jolu wziął się szybko do roboty. Matka Vanessy była pielęgniarką i dlatego co roku na letnich obozach dziewczyna przechodziła kurs ratownictwa. Uwielbiała patrzeć, jak aktorzy w filmach, udzielając pierwszej pomocy, popełniają błędy, i robiła sobie z nich jaja. Tak bardzo się cieszyłem, że teraz była z nami.

Siedzieliśmy tam przez dłuższy czas, przyciskając bluzę do boku Darryla. Uparł się, że nic mu nie jest i że powinniśmy pozwolić mu wstać, a Van wciąż powtarzała, żeby się zamknął i leżał spokojnie, zanim skopie mu tyłek.

– A może zadzwonić po pogotowie? – zaproponował Jolu.

Czułem się jak idiota. Błyskawicznie wyciągnąłem telefon i wystukałem 911. Było zajęte, ale sygnał, który odebrałem, brzmiał niczym skowyt systemu telefonicznego. Taki dźwięk może się pojawić tylko wtedy, gdy trzy miliony ludzi wybiera jednocześnie ten sam numer. Komu potrzebne są botnety, skoro mamy terrorystów?

– A może Wikipedia? – powiedział Jolu.

– Nie mamy telefonu, nie mamy danych – odparłem.

– A oni? – zapytał Darryl, wskazując na ulicę. Podążyłem wzrokiem za jego palcem, myśląc, że zobaczę glinę lub personel medyczny, ale nikogo tam nie było.

– W porządku, stary, po prostu odpoczywaj – rzekłem.

– Nie, idioto, chodzi o tych gliniarzy w samochodach! O, tam!

Miał rację. Co pięć sekund przemykał obok nas samochód policyjny, karetka lub strażacy. Przecież mogli nam pomóc. Byłem skończonym idiotą.

– Dalej – powiedziałem – zaniesiemy cię tam, żeby mogli cię zauważyć i się zatrzymać.

Vanessie nie spodobał się ten pomysł, ale pomyślałem, że gliniarze nie zatrzymają się dla dzieciaka wymachującego czapką na ulicy, nie dzisiaj. A mogą to zrobić, widząc krwawiącego Darryla. Szybko ją do tego przekonałem, ale to Darryl podjął ostateczną decyzję, podnosząc się i chwiejnym krokiem wlokąc w kierunku Market Street.

Pierwszy z pojazdów, który z wyciem przemknął obok nas – karetka – nawet nie zwolnił. Nie zatrzymał się również radiowóz ani samochód strażacki, ani następne trzy wozy policyjne. Darryl nie był w najlepszej formie – miał bladą twarz i zadyszkę. Bluza Vanessy była przesiąknięta krwią.