Po Wildze de Brie głos zabrała szefowa wydziału kultury Halinka i w kilku słowach zrelacjonowała przygotowania do międzynarodowego festiwalu lalek. Omówiła też patriotyczną wizytę delegacji czterystu Ślązaków, którym zrobiła pod pomnikiem Mickiewicza pamiątkowe zdjęcie. Kiedy skończy-ła, odezwał się Piotr Leya z działu gospodarczego i w błyskawicznym tempie przedstawił notowania na rynku walut i ruchy akcji na krajowych i światowych giełdach. Po nim Stanisław Długolato zaproponował fascynujący wywiad z Franciszkiem Janikiem w związku z jego przygotowaniami do startu w zawodach balonowych Gordona Bennetta w Belgii oraz podzielił się informacją o osiągnięciu polskiej pilotki Bohomolec, która dokonała niezwykłego wyczynu lotniczego, pokonując trasę Paryż-Warszawa-Paryż w piętnaście godzin i trzydzieści minut. Wreszcie przyszła kolej na Andreę. Ta, speszona, słodkim głosikiem odczytała krótką notatkę o groźnym wypadku samochodowym Grety Garbo pod Sztokholmem, co spotkało się z niedowierzaniem zebranych i pochwałą naczelnego.
Na zakończenie Manio podziękował wszystkim za współpracę i jako przykład właściwego stylu zaprezentował swój artykuł o niemieckiej propagandzie pod tytułem Niemcy Sudeccy muszą się żywić mięsem psów i kotów, dobijając Sterna bufonadą.
Pięć minut po jedenastej Jakub zajechał dorożką pod kamienicę Pod Kozą. Ojciec zniecierpliwiony czekał już na chodniku. Wyglądał uroczyście. Miał na sobie niemodny garnitur w piaskowym kolorze, a pod szyją białą muszkę. Rzucił okiem na kieszonkowy zegarek z dewizką i, sarkając pod nosem, schował go do kieszonki w marynarce. Bez słów podali sobie ręce, a potem Jakub wziął przygotowany przez ojca kosz z wiktuałami i postawił go na koźle. W środku były wiśniowe konfitury w weku, wędzona szynka w lnianej serwetce i drożdżowe ciasto zapakowane w papier. Ojciec trzymał płaski przedmiot owinięty w papier i przewiązany niebieską wstążeczką. Jakub domyślił się, że to akwarelka. Antoni Stern bowiem od wielu lat przy najróżniejszych okazjach obdarowywał swoich znajomych namalowanymi przez siebie pracami. W dziesiątkach lwowskich mieszkań wisiały jego gustowne obrazy sygnowane podpisem i datą.
Kiedy wsiedli do dorożki, Jakub poprosił o podniesienie budy, by skryć się w cieniu, i zamówił kolejny ekspresowy kurs, tym razem do Kulparkowa. Z Kazimierza Wielkiego wjechali w Gródecką, by skręcić przy rogatce w Kulparkowską. Słońce świeciło ostro zza chmur, gdy przeciskali się między samochodami, powozami i rowerzystami. W niecały kwadrans dojechali na miejsce, zmęczeni od wiszącego nad miastem żaru. Jakub zapłacił za przejazd i po chwili stanęli przed wejściem do Państwowego Zakładu dla Umysłowo Chorych.
Nowoczesna klinika, założona przed półwieczem na terenie dawnego folwarku Goldenberghof, leżała za torami kolejowymi prowadzącymi do Stanisławowa i Bukaresztu. Była olbrzymim kompleksem, w którym ratowano dusze bez mała pół tysiąca pacjentów. Dzięki okazałym szpalerom drzew i zadbanym kolorowym klombom szpital sprawiał wrażenie uzdrowiska. Stern wiedział, że w tych murach pracowały kiedyś wielkie europejskie sławy, jak pochodzący z Wiednia Neusser albo profesor Domański. W swoim czasie leczył się tu z powodzeniem brat Adam Chmielowski, cierpiący na okresowe zaburzenia psychiczne.
Doszli do budynku informacji. Antoni Stern został na zewnątrz, a Jakub wszedł do środka, by zapytać o oddział, w którym trzymana była jego rodzicielka. Uzyskawszy wskazówkę od uśmiechniętej pielęgniarki, udał się z ojcem w kierunku kaplicy pod wezwaniem Świętego Józefa, a potem skręcili w prawo i znaleźli się przed dwupiętrowym budynkiem, w którym mieścił się kobiecy oddział. Kiedy przekroczyli próg, usłyszeli dochodzące z góry krzyki i śpiewy, a także jakieś rytmiczne dudnienie, jakby ktoś z całych sił kopał w ścianę. Poczuli też gryzący zapach lizolu zmieszany z wonią gotowanej zupy grochowej.
Niezrażony szpitalną atmosferą Stern skierował się korytarzem w prawo. Łatwo odnalazł gabinet lekarski z mosiężną wywieszką „dr Jan Maria Wawdysz”. Czyżby ten sam sławny Wawdysz - przeszło mu przez myśl - z którego usług korzysta inspektor Zięba, gdy poszukuje seryjnych zabójców?
Zapukał, a kiedy usłyszał gruby męski głos zezwalający na wejście, wkroczył do środka. W gabinecie koło okna, w pozie sugerującej, jakby samo pojawienie się tutaj stanowiło dla gości jakiś test umiejętności, stał niski, łysy mężczyzna w średnim wieku, ubrany w biały fartuch. Jakubowi rzuciła się w oczy nieproporcjonalna budowa jego ciała: końska twarz, długie ręce zakończone monstrualnymi dłońmi i krótkie nogi wyrastające z szerokiego, wygiętego do przodu tułowia. Na twarzy medyka gościł irytujący uśmiech, jakby lekarz przyglądał się im z zawodowej rutyny i za chwilę miał zdiagnozować u każdego z nich jednostkę chorobową. Kiedy dokonali prezentacji i wyjaśnili cel swojej wizyty, doktor nie krył zdumienia, że postanowili wejść na niebezpieczny oddział.
- Stanowczo odmawiam! Panowie chcecie na własne życzenie przekroczyć bramy piekieł?
- Kiedy więc można zobaczyć małżonkę? - zapytał nieśmiało ojciec.
- Pan Bóg wie, jego należy o to pytać. Trzeba być cierpliwym. Najlepiej niech panowie się dowiadują.
- Kiedy?
- Może za tydzień, a może za miesiąc lub za... - nie dokoń-czył, gdyż do pomieszczenia wszedł wysoki, niedźwiedziowaty pielęgniarz w ubrudzonym fartuchu.
- Co tam znowu? - zapytał doktor.
Patrząc na Sternów, mężczyzna nachylił się nad lekarzem i zapytał szeptem, lecz na tyle głośno, że Jakub doskonale słyszał:
- Proszę pana doktora o pozwolenie. Mam tę starą z siódemki skrępować czy tylko polać zimną wodą ze szlaucha?
- Potraktuj ją zimną wodą. Przecież wiesz, że nie znoszę brutalności.
Kiedy pielęgniarz wyszedł, trzaskając drzwiami, lekarz siadł za biurkiem, podparł końską głowę rękami i spojrzał pytająco na gości.
- A jedzenie? - szepnął ojciec, pokazując koszyk.
- Czy moja małżonka może przyjmować domowy prowiant?
Lekarz nachylił się nad wiktuałami, świecąc opaloną łysiną.
- Szynkę i drożdżowe ciasto trzeba zostawić u oddziałowej. Słoik z konfiturami niech pan zabierze - zwrócił się do ojca urzędowo. - Ostrym szkłem można przecież poderżnąć komuś gardło albo wydłubać oko. A to co? - zainteresował się lekarz, stukając palcem w zapakowany przez ojca obraz. - To też dla chorej?
- Nie. To mały upominek dla szanownego pana doktora! - odparł ojciec pokornie, zrywając papier.
- To akwarelka, którą specjalnie dla pana namalowałem. To moje najnowsze dzieło. Zatytułowałem je „Zmarzlina”. Chciałem...
- To bardzo szlachetne z pana strony - lekarz nie dał mu dokończyć. - A obrazek rzeczywiście śliczny. Jest na nim wszystko, o czym można w tym paskudnym upale pomarzyć: zamarznięte jezioro, rude trzciny i obsypane śniegiem drzewa. Od razu zrobiło mi się chłodniej! Zaskakuje mnie pan, panie Antoni, jeśli można się tak do pana zwracać. Nie wiedziałem, że ma pan tak złożoną artystyczną naturę. Pozwoli pan, że zawieszę pański malunek nad swoim biurkiem?
Rozpromieniony ojciec przytaknął.
Gdy wychodzili z oddziału, lekarz niespodziewanie wziął familiarnie Jakuba pod rękę i odciągnął na bok.
- Niech pan do mnie zajrzy, kiedy będzie miał pan wolny czas.
- Po co?
Lekarz zatrzepotał szybko powiekami i powiedział coś, od czego Jakubowi ścierpła skóra:
- Jestem pewien, że niedługo się z panem zobaczymy.
- Co pan ma na myśli?
- Od badania moich myśli są lepsi ode mnie spece - rzekł Wawdysz, odsłaniając w uśmiechu wielkie żółte zęby, i wrócił pokracznie do swego gabinetu.