- Jak Agata Neumann?
Wilga kiwnęła głową.
- „Artysta alkoholik o podejrzanej przeszłości winny potrójnej zbrodni!”. Brzmi ekstra, może więc warto jeszcze dokładniej prześledzić jego życiorys.
- Pozwolisz, że opowieść o festiwalu dokończę później - powiedziała de Brie. - A teraz czekam na gratulacje.
- Za co?
- Za mecz życia! Wczoraj przed południem byłam w parku Stryjskim na kortach. Udało mi się nawet zdobyć dwa gemy. Nie ciekawi cię z kim?
- Zaraz sama mi to powiesz - rzucił, siadając ciężko za biurkiem.
- Z panem Adamem Kańskim, znanym ci jako Joachim, którego stryj rządzi Galicyjską Kasą.
- Mówiłaś, że był na spektaklu, lecz w połowie wyszedł.
- Tak, ale co to ma do rzeczy?
- Nic, tak mi się tylko powiedziało.
- To znana postać, jest osobistym sekretarzem Alfreda Rackera.
- Tego od produkcji jarzynowych konserw? - Stern gwizdnął z przejęcia.
- W rzeczy samej. Okazał się też całkiem interesującym partnerem. Jest przystojnym brunetem średniego wzrostu, może trochę nieśmiałym. Przy okazji dowiedziałam się od niego kilku ważnych rzeczy.
- Chcesz powiedzieć, że prowadzisz śledztwo na własną rękę? - zapytał Stern z nutką żalu w głosie.
- Próbuję cię tylko czasem wyręczyć - zaśmiała się i wykonała szybki ruch ręką, jakby zamierzała posłać mu nad biurkiem piłkę tenisową.
- Nie musisz, mam w przeciwieństwie do ciebie doskonałą pamięć do nazwisk. Kiedy pracowałem na uniwersytecie, słyszałem, że twój nieśmiały przystojniak kupił sobie dyplom z humanistyki. Podobno maczał w tym palce stary profesor, Kanclerz.
- Kanclerz? - spojrzała zdziwiona.
- Ten sam, którego zasuszone zwłoki znaleziono zeszłej wiosny za Domem Inwalidów. Właśnie jego nieślubnego synalka nasz inspektor Zięba trafił dwa miesiące temu w oko z pistoletu.
- Jak śmiesz mi o tym typie przypominać?! - krzyknęła Wilga przestraszona i aż siadła z przejęcia na krześle, pokasłując nerwowo.
Stern pożałował, że poruszył ten temat. Wiedział, ile złego wycierpiała de Brie z rąk tego szaleńca. Psychopata przetrzymywał ją u siebie przez dwa dni, a potem zawiózł na wózku inwalidzkim na Rynek pod fontannę Diany z zamiarem wysadzenia w powietrze. Tylko współpraca Sterna z inspektorem Ziębą i szczęśliwy zbieg okoliczności sprawiły, że uszła z tej opresji z życiem. Po tym zdarzeniu jednak zaczęła zachowywać się tak, jakby przestała na Sterna liczyć. Przeżyła traumę, po której niejeden mężczyzna nigdy by się nie podniósł.
- Przepraszam, tak mi się tylko wyrwało - powiedział, nie podnosząc wzroku. - Śmierć starego Kanclerza oczywiście nie ma żadnego związku z Kańskim. Ja tylko powtarzam, co mówiono na uczelni. Ze mu zapłacił za dyplom.
Zdenerwowana Wilga szykowała się już, by mu odpowiedzieć, lecz dokładnie w tym momencie zadzwonił telefon. Dziennikarka podniosła słuchawkę.
- Tak, rozumiem, oczywiście. Będę u ciebie za kilka minut. To Manio - wyjaśniła Sternowi. - Ciekawa jestem, co on znowu wymyślił.
Jakub wstrzymał się z komentarzem. Zaintrygowało go, iż Wilga po raz pierwszy zwróciła się do szefa per ty. Musiała wejść z nim w komitywę, a to uruchomiło w jego głowie dzwonek ostrzegawczy.
Stern znał Mania od dawna. Zawsze stawiał na młodych i nie robił tego na ślepo. Dokładnie prześledził karierę dziennikarską de Brie. Najbardziej cenił w niej to, że jest zdolna, gotowa na wszystko i niezależna. Po tragicznej śmierci jej rodziców w samolotowej katastrofie pod Poznaniem została jej tylko zrzędliwa ciotka, od której chciała się uwolnić. Mańkiewicz dał jej więc szansę. Pozyskał Wilgę z łódzkiego oddziału „Kuriera” i teraz najwyraźniej ją faworyzował.
Jakub porzucił niedorzeczne wspominki. Wkręcił nową kartkę do maszyny, zamierzając zabrać się ostro do pracy, lecz de Brie miała do niego jeszcze jedną prośbę.
- Zrobisz coś dla mnie? - zapytała.
- Dobra, mów, o co chodzi.
- Odnieś go!
- Kogo?
- Porucznika Frołowa. Zanieś go teraz do teatru. Tam jest jego miejsce, a nie - pokazała na róg pokoju - w rozpadającej się szafie redakcyjnej. Mam idiotyczne wrażenie, że ciągle nas podsłuchuje.
Stern dla świętego spokoju kiwnął głową, a Wilga, nie czekając, aż zmieni zdanie, wyszła na rozmowę z nowym kolegą.
Odetchnął z ulgą. On także miał coś ważnego do załatwienia. Sięgnął ręką do kartonowego pudełka i wyjął z niego szpilkę z czerwonym łebkiem. Podszedł do planu Lwowa. Przez moment mrużył prawe oko, a potem precyzyjnie zagłębił stalowy szpic w ulicy Ru- towskiego, deflorując siedzibę Melpomeny.
Odsunął się na dwa kroki, by z plątaniny placów, parków i uliczek wyłowić trzy zaznaczone przez siebie miejsca morderstw. Jego wyobraźnia natychmiast zamieniła trójkąt na ostry sztylet, który wbijał się w rogatkę Sichowską.
Niepotrzebnie się zgodził i teraz nie miał już odwrotu. Przeklinając swoją uległość, wyciągnął z szafy walizkę. Otworzył pokrywę i zajrzał do środka. Porucznik Frołow spał jak zabity. Czapka zsunęła mu się na oczy, jakby był pijany, czarne kręcone włosy spływały na policzek, a lewa ręka w białej rękawiczce była wsunięta pod głowę.
Stern przez chwilę zastanawiał się, czy ma wyjąć z szuflady granatową książkę i schować ją na powrót do wojskowego tornistra, lecz ciekawość zwyciężyła. Miał nieodpartą chęć doczytać pamiętnik do końca, więc postanowił zachować go na razie dla siebie.
Wilga miała rację. Najlepszym miejscem dla Froło- wa był teatr. I Stern zadecydował natychmiast uwolnić ich od niechcianego towarzystwa. Miał też nową sposobność, by dowiedzieć się czegoś o samych marionetkach u źródła. Może właśnie one naprowadzą go na jakiś trop?
Z tą nadzieją opuścił redakcję.
Pokonał dwie przecznice i wszedł na ulicę Legionów. Tam natknął się na starą Rositę, która jak co dzień dreptała do katedry, by wymodlić u Pana Boga rychłą śmierć. Rosita była we Lwowie od zawsze i od zawsze przygarbiona do samej ziemi przyjmowała od wiernych datki. Zebraczka nie zauważyła go, lecz kiedy przechodził obok niej, zdawało mu się, że słyszy nuconą przez nią pod nosem starą kościelną pieśń Pan Jezus już się zbliża.
W pięć minut doszedł do Teatru Wielkiego i skręcił w lewo. Po kolejnych trzech minutach był na Słonecznej i skierował swoje kroki do pasażu Hermanów. Przykryty szklaną kopułą deptak Jakuba i Abrahama
Hermanów nie był może tak elegancki jak Mikolascha, Andriollego lub Fellerów, lecz równie chętnie odwiedzali go kupujący.
W pasażu kłębił się różnojęzyczny tłum i Stern poczuł się, jakby trafił do biblijnej wieży Babel. Tu lwowski bałak splatał się z dźwięczną mową mośków, słychać było twarde „h” Ukraińców, pokrzykiwania Ormian i ja, ja Niemców. A także śpiew batiara - jakiś gardłowy i wyuzdany, do akompaniamentu rozstrojonej gitary: