Выбрать главу

Konduktor dał znać ręką, lokomotywa wypuściła parę i pociąg na nowo nabrał pędu.

Gdy był dzieckiem, uciekał z domu, bo coś ciągnęło go do lepszego i sprawiedliwszego świata. Czasem nie było go nawet kilka dni. Nocował wtedy w pustych szopach i stogach siana, a jedzenie kradł na straganach, a czasem wynajdywał w śmietnikach. Zdesperowany żebrał na dworcu i pod kościołami, skąd przeganiali go silniejsi chłopcy lub policja, a gdy wreszcie wracał do domu, za każdym razem poznawał na nowo, jak smakuje ojcowski pasek. Najgorzej dostało mu się w listopadzie, gdy skrył się w żydowskim domu przedpo- grzebowym, obok nowej synagogi przy ulicy Bóżniczej. Nie pamiętał już, dlaczego musiał wyłamać skobel i wyważyć drzwi. Może wial tego wieczoru zimny wiatr i zacinał deszcz ze śniegiem? Znalazł sobie miejsce w pogrzebowej sali i zasnął. Obudził się dokładnie tam, gdzie stawiano mary: na inkrustowanej mosiądzem gwieździe Dawida, pod wysadzanym turkusami drewnianym baldachimem. Wokół niego stali pobożni Żydzi w długich czarnych chałatach, podpierający się laskami. Modlili się w mowie, której nie rozumiał, kiwałi się rytmicznie i skubali po siwych brodach. Nie zrobili mu krzywdy. Może się go bali? Patrzyli tylko na niego, jakby był diabelskim pomiotem. Kiedy skończyli modlitwę, otworzyli okno i drzwi na przestrzał i czekali, aż się sam wyniesie. Na myśl o tym zamruczał przez sen zadowolony.

Nagle krzyk konduktora wyrwał go ze wspomnień. Skoczył na równe nogi, schwycił walizkę i bez pożegnania wyszedł z przedziału, odprowadzany spojrzeniem wścibskiej dziewczynki.

Pociąg ze zgrzytem zahamował na kolejnym przystanku.

- Bortniki!

Na tę głośną kolejarską zapowiedź Jakub otworzył drzwi i wyskoczył z wagonu na skarpę po przeciwnej stronie peronu. Byłby stoczył się do rowu pełnego wody, w którym pławiły się żaby, gdyby nie złapał w ostatniej chwili łodygi ostu. Szybko oprzytomniał. Wbił sobie w dłoń kilkanaście ostrych szpilek i przeklął siarczyście pod nosem. Wyjmował je zębami, pluł na trawę i, wysysając z dłoni krew, czekał, aż pociąg ruszy do Halicza.

Podekscytowany patrzył na komin lokomotywy, z którego wystrzelił pod niebo biały obłok podobny do wypuszczonego z butelki dżina. Zauważył, że czarodziej obraca się wolno w powietrzu, by w końcu zmienić się w gigantyczny żaglowiec dryfujący dostojnie w stronę Lwowa.

Stern przerwał obserwację, bo jakiś żołnierz z papierosem przyglądał się mu natrętnie z okna. Uśmiechnął się, pomachał mu na odczepnego ręką i ruszył wydeptaną przez zwierzęta ścieżką w kierunku znaku świętego Andrzeja oznaczającego przejazd kolejowy.

Doznań było aż nazbyt wiele. Rozsiane wzdłuż torów maki mamiły Sterna subtelnym pięknem, koncertowały świerszcze i skowronek, zawieszony gdzieś wysoko w powietrzu, odzywał się przeciągłym trelem. Od podkładów kolejowych wygrzanych w słońcu płynął do jego nozdrzy drażniący zapach smoły.

Natychmiast jednak ochłonął z tych wrażeń, gdy dojrzał w oddali postać z walizką w ręce. Szczupły i niewysoki mężczyzna ubrany w mundur listonosza zmierzał prędkimi krokami w stronę widocznych pod lasem zabudowań. Stern postanowił iść za nim.

Zatrzymał się, gdyż wydawało mu się, że ktoś za nim idzie. Umyślnie przykucnął, udając, że chce coś podnieść. Szybko odwrócił głowę, lecz na wijącym się od stacji trakcie ani na ukwieconej łące nikogo nie dojrzał. Zastanawiające, ale od ponad godziny tłukła mu się po głowie skoczna melodia i bezskutecznie próbował się od niej uwolnić. Prześladowała go stara francuska ballada, grana niedawno przez kataryniarza na Rynku, i nawet nie zauważył, jak doszedł z nią do celu.

Postawił drewnianą walizkę na kamiennych schodkach. Wyjął z kieszeni pęk kluczy spiętych agrafką. Wybrał ten z płaską główką. Jeszcze raz spojrzał przelotnie na słońce wgryzające się promieniami w czerniejący las na stoku i pomyślał, że zasłużył na ten widok. Oślepiony jaskrawym światłem skierował wzrok na stodołę pokrytą strzechą i na psią budę porosłą mchem. Przypomniał sobie, że kilka dni temu znalazł w mieście psa przybłędę i zaopiekował się nim. Dał mu jeść, a potem uwiązał go na łańcuchu przy wejściu do wiłłi. Stary wilczur przez dwa dni był jego przyjacielem, ale potem musiał go opuścić. Żałował, lecz ostatnio nie miał na nic czasu, a przecież musiałby dzień w dzień się o niego troszczyć. Co innego kot, który - jak on - nie zależał od nikogo i chadzał własnymi drogami. Pomyślał, że ewentualnie mógłby mieć kota. 

Zadowolony włożył klucz do otworu kłódki i przekręcił, a potem zdjął ją ze skobla. Energicznie odsunął rygiel i podniecony złapał za klamkę, lecz zanim podniósł ją wyćwiczonym ruchem, by poluzować drzwi wciśnięte w drewniane ościeże, znowu odwrócił się w stronę drogi, by przekonać się, czy nikt go nie śledzi. Niepotrzebnie się bal. Droga aż po horyzont była pusta. Uspokojony złapał za klamkę i zajrzał do środka.

Wewnątrz panował półmrok. Zapach ziół, które wisiały pod belką, uderzył go w nozdrza i znowu wiedział, że jest gotów śmiać się i żartować.

Od razu też poczuł na sobie ich wzrok, pytający i ciekawski. Jak zwykle, gdy wracał, dopominały się od niego słów pocieszenia.

-Nie patrzcie tak. Wiem, że długo mnie nie było, ałe teraz będziemy już razem. Sami, bo tylko wam mogę zaufać - powiedział, spoglądając w półmrok izby, którą przecinały strużki światła wdzierające się przez okiennice i cełujące w obraz święty wiszący nad łóżkiem - dokładnie w koralowe serce podzielone nimi tak dziwnie, jakby kosmiczny malarz z rozmysłem rozciął je na pół. 

- Dajcie mi się rozgościć - rzucił, stawiając walizkę przy kominku. - Jeszcze przez chwilę musicie być cierpliwe. Mam dla was prezent. 

Otworzył okiennice i do izby wdarło się ciepłe powietrze ze śpiewem ptaków i grą świerszczy. Przez moment widział, jak płowy jastrząb pikuje w środek polany za ścianą gęstego świerkowego zagajnika.

Obrócił się i po gospodarsku omiótł wzrokiem pokój. Od razu natrafił na pytające spojrzenie hrabiny Nadieżdy i dumny wzrok Frołowa, siedzących za stołem naprzeciw siebie. Było mu przykro. On też dostrzegł na porysowanym blacie mysie odchody. Leżały w miejscu, gdzie przedwczoraj zostawił im skórkę chłe- ba. Zgarnął je ręką, kłaniając się uprzejmie i przepraszając. Potem spojrzał na półkę z książkami, na której siedziały Zizi i Ruta. Dwie zalęknione marionetki nie spuszczały z niego wzroku.

Wiedział, że najważniejsze jest oczekiwanie. Ta chwila zbliżania się do celu, która wynagrodzi mu wszystko, co w życiu wycierpiał. Tak było zawsze. Przekonał się o tym, jak łatwo można być Bogiem, dokonując za kogoś wyboru. Rodzice? Nienawidził ich. Właśnie przez nich nie zaznał nigdy spokoju. Ojciec? Miał kata, a nie ojca, a matka wciąż wystawiała go na kpiny, pozwalając zamykać go w piwnicy i wpuszczać ohydne pająki, których bał się najbardziej. Brał wtedy z sobą łałki, którym powierzał swój sekret. Były mu wierne i nigdy go nie zdradziły.