Выбрать главу

Poul Anderson

Mariusz

Znowu lał deszcz. W ostrym powietrzu czuć było przedsmak nadchodzącej zimy. Latarnie uliczne ciągle jeszcze nie działały i wczesny zmierzch wciskał się miedzy zrujnowane mury, zacierając sylwetki obdartych, zamieszkujących wygrzebane jaskinie, ludzi. Etienne Fourre, przywódca francuskiej Resistance, a co za tym idzie, przedstawiciel Francji w Najwyższej Radzie Zjednoczonej Europy wyrżnął palcem u nogi w wystający brukowiec. Ostry ból przeniknął całą stopa. Fourre zaklął. Otaczająca go pięćdziesięcioosobowa obstawa — kudłaci mężczyźni odziani w dziwaczne łachmany skompletowane z części umundurowania co najmniej tuzina armii, wśród których jedynym rodzimym elementem była wyszyta ręcznie trójkolorowa kokarda, drgnęli w napięciu. Była to reakcja odruchowa — wyrobili ją w sobie od dawna. Tak samo jeży się wilk, gdy usłyszy jakiś nieoczekiwany szmer.

— Eh, bien — mruknął Fourre — przypuszczam, że Rouget de Lisle komponując Marsylianka potknął się o taki sam kamień. Jednooki Astier wzruszył ramionami. W panujących ciemnościach gest ten był ledwie widoczny.

— Kiedy przypłynie nowy transport ziarna? — spytał.

Przy akompaniamencie grających marsza z głodu kiszek trudno było myśleć o czymkolwiek poza jedzeniem, a w czasie tych beznadziejnych lat Wyzwoliciele zdążyli wyzbyć się resztek etykiety wojskowej.

— O ile na barki nie napadną piraci, myślę, że jutro, może pojutrze — odparł Fourre. — Ale nie wierze, by piraci podeszli tak blisko Strasburga.

Spróbował uśmiechnąć się.

— Bądź dobrej myśli, mój stary. Następny rok przyniesie nam obfite plony. Amerykanie wysyłają nam nowy środek przeciwko zarazie zbożowej.

— Ciągle ten przyszły rok — mruknął Astier. — Czemu nie przyślą nam czegoś do jedzenia już dziś?

— Sami ucierpieli od zarazy. To wszystko, co mogą dla nas zrobić. Gdyby nie oni, wciąż jeszcze siedzielibyśmy po lasach.

— Niewiele nam przyszło z tego zwycięstwa.

— Dzięki Profesorowi Valtiemu wcale nie tak mało. Nie sądzę, by którekolwiek z państw walczących po naszej stronie wygrało w pojedynka, bez innych.

— Jeśli nazywasz to zwycięstwem… — ponury głos Altiego umilkł i zapadła cisza.

Przechodzili właśnie obok zburzonej katedry, w ruinach której zwykły kryć się bandy bezdomnych dzieci. Te małe dzikusy napadały czasem nawet na uzbrojonych ludzi, atakując ich zardzewiałymi bagnetami i wyszczerbionymi butelkami z obtłuczonym denkiem. Jednak pięćdziesięciu żołnierzy stanowiło siłę zdecydowanie zbyt pokaźną. Fourremu zdawało się, że słyszy jak coś przemyka się miedzy kamieniami — jednak mogły to być tylko szczury. W najśmielszych nawet domysłach nie spodziewał się, że może istnieć tyle szczurów.

Drobny ponury deszcz siekł mu Marz i Fourre nieomal fizycznie czuł, jak ciąży mu nasiąknięta wodą broda. Świtało. Brzask przychodził jak posłanie z terenów, pogrążonych w chaosie i rzeziach.

„Ale my się odbudowujemy” — pomyślał, jakby broniąc się przed samym sobą.

Z tygodnia na tydzień władza Rady Strasburskiej rozciągała swe opiekuńcze skrzydła nad coraz to nowymi połaciami krajów zrujnowanej Europy. W ciągu dziesięciu łat, być może nawet już za piać (automatyzacja była tak niesamowicie wydajna, byle tylko na początek udało się zdobyć maszyny) ludzie staną się z powrotem pokój miłującymi farmerami i sklepikarzami, a ich kultura czymś żywym i godnym uwagi. Jeżeli reprezentujący różne nacje Członkowie Rady będą podejmować właściwe decyzje. A nie podejmują. Valti przekonał wreszcie o tym Fourrego. Dlatego teraz on, Fourre szedł w strugach deszczu, otulając się starą peleryną, a ludzie w barakach oceniali chłodno, ilu im ruchów potrzeba, by dopaść ustawionej w kozły broni… Musieli bowiem pokonać tego, który odmawiał zgody.

Zauważył ironicznie, że aby wprowadzić w życie prawidła nowej matematyki, którą na całym świecie było w stanie pojąć ledwie para tysięcy umysłów, należało odwołać się do feudalnej zasady osobistej wierności wobec wodza. Ale nie można przecież spodziewać się, że normandzki chłop Astier, czy Renault, apasz paryski, poświecą te kilka wolnych chwil, jakie uda im się znaleźć w ciągu roku, by studiować równania socjologii symbolicznej. Trzeba im po prostu powiedzieć „chodźcie”, a pójdą, bo darzą cię miłością.

Kroki odbijały się głuchym echem w pustych ulicach. Światu, temu właśnie światu obca była wszelka logika. To, że wiejskiemu aptekarzowi Etienne Fourremu udało się przeżyć, było dziełem przypadku i ten przypadek sprawił, że stał się on de facto przywódcą Francji. Mógł sobie jedynie życzyć, aby los dotknął jego, a oszczędził Jeanette — ale w końcu żyło jego dwóch synów i pewnego dnia, o ile nie wchłonęli zbyt wielkiej dawki promieniowania, doczeka się wnuków. Stanowczo, Bóg nie jest aż tak mściwy.

— Jesteśmy. To tam, przed nami — powiedział Astier.

Fourre nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Powszechny, ludzki nawyk mówienia bez przerwy był mu obcy.

Strasburg stał się siedzibą Rady tak z powodu swojego położenia, jak i dlatego, że niezbyt ucierpiał. Osiemnaście miesięcy temu rozegrała się tu zwykła, konwencjonalna bitwa, podczas której użyto jedynie broni chemicznej. Uniwersytet wyszedł z niej prawie nietknięty, on też przekształcony został w kwatera główną Jacquesa Reinacha: Jego ludzie snuli się tu na posterunkach (swoją drogą ciekawe, co pomyślałby Goethe, gdyby wrócił do krainy swych lat studenckich). Teraz byli tu właśnie tacy ludzie — ludzie trzymający wypucowane karabiny w pokrytych zastarzałym brudem rękach. Oni byli cywilizacją. To właśnie im podobni mieli przywrócić prawo i falujące na wietrze łany zbóż. Kiedyś… być może…

Pierwszego posterunku strzegło gniazdo karabinów maszynowych. Oficer dyżurny rozpoznał Fourrego i zasalutował mu niedbale. (Tak, już sam fakt, że Reinach zdołał narzucić tej bandzie chociaż tyle dyscypliny, mówił wiele o zaletach jego charakteru).

— Pańska straż musi zaczekać tutaj, generale — powiedział oficer na wpół przepraszająco. Nowe przepisy.

— Wiem — odparł Fourre.

Musiał jednak uciszać gniewne pomruki swojej obstawy, bowiem jego ludzie nie wiedzieli.

— Jestem umówiony z Głównodowodzącym.

— Tak, generale. Proszę trzymać się oświetlonych przejść. W przeciwnym razie mogą wziąć pana za rabusia i zastrzelić. Fourre kiwnął głową i ruszył naprzód pomiędzy budynkami.

Marzył o tym, by wydostać się wreszcie z tego deszczu, mimo to szedł wolno, chcąc opóźnić moment spotkania. Jacques Reinach był nie tylko jego krajanem, ale i przyjacielem. Z takim, powiedzmy, Helgensenem ze Związku Nordyckiego, Włochem Tottim, czy Rojańskim z Polski, łączyły go nieporównanie słabsze wrazi, a Niemca Auerbacha po prostu nienawidził.

Budowla mieszcząca najważniejsze biura majaczyła w ciemnościach, ledwie kilką oświetlonych okien rzucało słaby blask na Fourrego. Reinach, słusznie zresztą, zainstalował tam generator elektryczny, często bowiem zdarzało się, że mimo skrajnego wyczerpania, on sam i jego przemęczony personel zmuszeni byli pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Strażnik przepuścił go do wartowni, gdzie z pół tuzina mężczyzn zajętych było dłubaniem w zębach i grą w kości. Stawką były naboje. Zniszczona gruźlicą sekretarka pokasływała nad stertą fiszek sporządzonych ze starych kwitów z pralni, ulotek i wszelkich innych skrawków papieru, jakie znalazły się akurat pod ręką. Wszyscy podnieśli się, a Fourre wyjaśnił, że przybył, by spotkać się z Głównodowodzącym, prezesem Rady.

— Tak, panie generale.

Oficer nie skończył nawet dwudziestki. Jego twarz, której nie zdążył jeszcze pokryć zarost, była pomarszczona jak twarz starca. Jego francuszczyzna była fatalna.