Выбрать главу

«Nie umiem!»

Nagle wróciła do przedchwilowego twierdzenia i dodała doń pytanie: «Co to jest, co idzie za mną zawsze i wszędzie, wypycha mię zewsząd?…»

Potarła dłonią czoło i sobie samej odpowiedziała:

«Wszędzie i zawsze idę ja sama ze sobą i sama siebie wypycham zewsząd…»

Zdobyła się na wysilenie wielkie, aby móc myśleć, i sięgnęła w przeszłość, poczynając od owej chwili, w której w salonie informacyjnego biura siadała do fortepianu, aby niefortunnie zagrać niefortunną Priere d'une Vierge, aż do ostatniej, w której stojąc w pracowni bogatego magazynu na zadawane jej pytania odpowiadać musiała: «Nie potrafię!…»

«Zawsze to samo! — powtórzyła w myśli — wszystkiego po trochu, nic gruntownie i do dna… wszystko dla ozdoby lub drobnych wygódek życia, nic dla jego użytku…»

Kilkanaście słów tych wymożonych na umyśle oplatanym, jak siecią, jednym słowem: «Nie umiem!» zmęczyły ją. Dnia tego wychodząc z domu była tak stroskaną, tak zajętą, rozgorączkowaną niemal nowym powziętym planem, że nie pomyślała o przyjęciu posiłku. Patrząc na Jancię wypijającą zwykłą swą poranną szklankę mleka czuła nawet pewien wstręt do jedzenia.

Targana wciąż i raniona w niej strona moralna oddziaływała na fizyczną. Nogi chwiały się pod nią, serce uderzało z mocą i szybkością niezwyczajną, chociaż szła zwolna. Teraz tylko po głowie jej szamotało się nowe pytanie, zawarte zrazu w krótkiej formule:

«Dlaczego?» Po chwili do wyrazu tego przyrastać poczęły inne wyrazy, bezładne zrazu, potem szykujące się w pewien logiczny wątek myśli.

«Dlaczego… tak, jest? — pytała samą siebie młoda kobieta. — Dlaczego ludzie wymagają ode mnie tego, czego nikt mi nie dał? Dlaczego nikt mi nie dał tego, czego dziś ludzie wymagają ode mnie?»

W tej chwili Marta drgnęła. Uczuła, że ktoś dotknął z lekka jej ramienia.

— Czy pani pozwoli, abym przypomniała się jaj znajomości? — zadźwięczał za nią łagodny, nieśmiały nawet trochę głos kobiecy.

Marta odwróciła się i zobaczyła tę samą kobietę, która przy wejściu jej do pracowni magazynu podniosła głowę znad maszyny i oddała jej grzeczny ukłon, a potem szyć przestała i z uwagą przysłuchiwała się rozmowie o losie jej stanowiącej. Była to osoba nieładna i wcale niepokaźna, dość zgrabna jednak, jak każda prawie warszawianka, bardzo porządnie ubrana, z wyrazem rozsądku i dobroci na ospą oszpeconej twarzy.

— Pani nie poznaje mię może — postępując obok Marty mówiła panna — jestem Klara, pracuję w magazynie pani N. od pięciu lat blisko, szyłam kiedyś suknie dla pani i odnosiłam je pani na Graniczną ulicę.

Marta patrzała na postępującą obok niej kobietę omglonymi oczyma.

— W istocie, przypominam sobie — wymówiła po chwili z trudnością.

— Przepraszam panią, że jestem tak śmiała i zaczepiam panią na ulicy — ciągnęła dalej Klara — ale pani byłaś dla mnie kiedyś tak dobrą i grzeczną…

Miałaś taką śliczną, malutką córeczkę… Czy córeczka pani…

Zawahała się z dokończeniem pytania, ale Marta myśl jej odgadła.

— Dziecko moje — rzekła — żyje…

Ostatni ten wyraz wyrwał się z ust jej mimo woli zapewne, bo szybko i niewyraźnie, zadźwięczała w nim jednak gorycz taka, jakiej dotąd w głosie jej nie było nigdy. Klara milczała chwilę, jakby namyślając się, potem rzekła:

— Słyszałam o śmierci pana Świckiego i zaraz pomyślałam, jak też to pani da sobie radę na świecie… a jeszcze z dzieckiem. Ucieszyłam się bardzo zobaczywszy panią przychodzącą do naszego magazynu i myślałam, że pani pracować z nami będzie. To byłoby bardzo dobrze, bo pani N. jest dobrą i płaci nieźle… panna Bronisława tylko trochę kapryśna i czasem fąfry stroi, ale kiedy człowiek biedny, to musi przecież znieść czasem cokolwiek… byle robota była. Toteż było mi przykro, bardzo przykro, jak posłyszałam, że pani N. odmawia pani roboty… Przypomniałam sobie zaraz moją biedną Emilkę…

Ostatnie słowa szwaczka wymówiła ciszej i jakby do siebie, ale Marta uderzona nimi była więcej niż wszystkimi poprzedzającymi.

— Któż to taki ta biedna Emilka, panno Klaro? — zapytała młoda wdowa.

— To moja siostra cioteczna, o parę lat ode mnie młodsza. Moja matka i jej matka były rodzonymi siostrami, ale jak często bywa, niejednostajne miały dole. Jej matka wyszła za urzędnika, moja za rzemieślnika. Kiedy dorastałyśmy obie, Emilka była panienką, a ja prostą dziewczyną. Do tego jeszcze ona była ładną, a mnie ospa do reszty już zeszpeciła, kiedym jeszcze miała lat dwanaście. Toteż ciotka, bywało, mówiła zawsze: «Emilce dam edukację, a potem za mąż ją wydam dobrze». Trzymała do niej guwernantkę na początki, potem na jakąś małą pensyjkę posyłała. Moja matka martwiła się naprzód okropnie, że mię ospa tak zeszpeciła, ale ojciec nie bardzo martwił się. «To i cóż? — mówił — brzydka będzie, za mąż nie pójdzie, wielka bieda!

Albo to jeden mężczyzna nie żeni się, a dlatego żyje na świecie i nie bardzo mu źle!». Moja matka odpowiadała: «Mężczyzna to co innego! Broń Boże czego na nas, to Klara nie wyszedłszy za mąż z głodu umrze!» Ale ojciec, zamiast martwić się tak jak matka, śmiał się, a czasem i gniewał się. «Oj, wy baby, baby! — mówił — u was tak, jak tylko za mąż nie pójdzie, to i z głodu umrze! Albo to dziewczyna rąk nie ma, czy co?» A trzeba wiedzieć, że sam był cieślą i lubił chwalić się swoją siłą. Bywało, mówił: «Ręce, panie, to grunt! Głowę Pan Bóg jednemu daje, drugiemu nie daje, ręce każdy ma!» Miałam tedy lat trzynaście, kiedy rodzice zaczęli posyłać mię na naukę do szwalni; naturalnie, że płacili za mnie, i dużo płacili, ale też chwała Bogu nauczyłam się wszystkiego, czego trzeba…

— I długo pani uczyłaś się? — zapytała Marta, która z coraz większym zajęciem słuchała prostego opowiadania szwaczki.

— O! uczyłam się dobre trzy lata! — odpowiedziała panna Klara — a i potem jeszcze od razu zarabiać nie mogłam, tylko cały rok pracowałam darmo w magazynie, aby tylko wprawić się w krajanie, w szycie na maszynie i nabrać gustu. Teraz za to umiem już tyle, że mogłabym sama założyć szwalnię albo magazyn, gdybym miała pieniądze, bo na to trzeba mieć choć trochę pieniędzy…

Ale trzy lata temu ojciec nas odumarł oprócz mnie zostało przy matce dwóch młodszych braci, z których jeden terminuje u stolarza, a drugi do szkół chodzi… za naukę obydwóch trzeba płacić, a i matce, niemłodej już kobiecie, jaką taką dać wygodę…

— I pani sama pracujesz na to wszystko?

— Prawie sama, bo po ojcu został się nam tylko mały domek na Solnej, w którym mieszkamy… no, to już za mieszkanie płacić nie potrzebujemy…

Zresztą, pani N. płaci mi dobrze i jakoś tym, co od niej biorę, łatamy się jako tako, żeby i wyżyć, i braci w świecie pokierować.

— Mój Boże! — zawołała Marta — jakaś pani szczęśliwa!

— Tak — odrzekła Klara — po prawdzie, nie bardzo to wesołe życie siedzieć tak po całych dniach przy robocie i tylko w niedzielę albo święto na świat boży wychodzić, ale kiedy pomyślę sobie, że robota moja daje sposób do życia matce i jaką taką przyszłość zapewnia braciom, czuję się bardzo szczęśliwą i wielką mam litość nad tymi. którzy, jak, bywało, ojciec mój mówił, ani głowy, ani rąk nie mają. Com się ja nie namartwiła nad tą Emilką, com ja nie napłakała się z jej przyczyny…

— Czy nie wyszła za mąż? — zapytała Marta.

— Ot, tak jakoś się stało, że choć miała edukację i była ładną, nie wyszła.

Ojciec jej stracił posadę i ze zgryzoty zaniemógł; do tego czasu jeszcze leży w łóżku biedaczysko, ni to żywy, ni to umarły. Matka także chorowita i, prawdę mówiąc, kapryśna kobieta, zgryźliwa; oprócz Emilki ma jeszcze w domu młodszą córkę i syna, z którymi nie wie, co ma zrobić, bo za naukę wszędzie płacić trzeba, a tu w domu bieda, głód, nie tylko co… Emilkę ciotka zaczęła od razu pędzić do pracy, jak tylko zubożeli, ale oprócz tego, że dziewczynie czynie rozbałamuconej balami i strojami nie chciało się wziąć do pracy, pokazało się, że ta wielka edukacja, którą jej ciotka dawała, nie dała jej ani głowy, ani rąk. Chciała być nauczycielką, ale gdzie tam! brząkać, brząka na fortepianie i po francusku podobno nieźle mówi. ale jak przyszło do uczenia, ani w ząb… nikt jej nie chciał… dostała była dwie lekcje po 40 groszy za godzinę, a i te prędko jakoś straciła… Zresztą, nic dobrze nie umie… Gdzie tylko udała się prosząc o robotę, odprawiali ją z kwitkiem. A tu matka w domu gryzie za próżniactwo, chory ojciec w łóżku stęka, brat bąki zbija po ulicach i tylko patrzeć, jak złodziej z niego będzie, siostra z nudów i ze złości kłóci się z całą familią, jeść czego nie ma ani w piecu czym zapalić… Emilka ma dobre serce, toteż martwiła się okrutnie, wymizerniała, myśleliśmy, że już suchot dostanie, aż dwa miesiące temu dopiero znalazł się zarobek…