Znalazłszy się o parę kroków od progu Klara skinęła głową kilku robotnicom, które na nią wzrok podniosły, potem zwróciła się do stojącego pośrodku izby stołu.
— Dzień dobry, pani Szwejc — rzekła.
Jedna ze stojących przy stole kobiet zwróciła się twarzą ku przybyłej i uśmiechnęła się bardzo uprzejmie.
— A, to pani, panno Klaro! przychodzisz zapewne, aby odwiedzić swoją siostrę.
Panno Emilio! panno Emilio!
Na dźwięk dwukrotnie powtórzonego imienia jedna z kobiet samotnie i w cieniu siedzących podniosła głowę. Była znać tak zajęta robotą swą lub tak pogrążona w myślach, że nic wcale nie widziała, co się wkoło niej działo. Teraz spojrzała przed siebie mętnymi oczami i zobaczyła Klarę. Nie zerwała się jednak z siedzenia i nie poskoczyła ku siostrze. Powstała zwolna, położyła robotę swą na stołku i zwolna postąpiła kilka kroków.
— A! to ty, Klaro! — rzekła, przy czym wysunęła ku przybyłej rękę białą, bardzo chudą, z palcami igłą nakłutymi.
Teraz całą postacią wysunęła się na światło przez okna płynące, a Marta orzuciwszy ją spojrzeniem poznała w niej ową młodą dziewczynę, którą spotkała na wschodach informacyjnego biura wtedy, gdy przybywała tam po raz pierwszy. Emilia tę samą nawet co wtedy miała na sobie suknię, tylko że przez trzy upłynione miesiące suknia wyszarzała się bardziej, świeciła tu i ówdzie naprawkami i łataniami, a twarz młodej dziewczyny pobladła i schudła.
Odzież i powierzchowność jej objawiały zarazem, że życie przedwcześnie zaczęło i szybko odbywało na niej złowrogi proces niszczenia.
Dwie siostry podały sobie ręce, przywitanie ich było krótkie i milczące.
Emilia odeszła na opuszczone przed chwilą swe miejsce, Klara zwróciła się do naczelniczki zakładu.
— Pani Szwejc! — rzekła — oto jest pani Marta Świcka, która życzy sobie znaleźć u pani robotę.
Szwejcowa od kilku już chwil patrzała na Martę, ale wyrazu oczu jej nie można było dojrzeć, bo okryte one były okularami. Głos jej przecież brzmiał bardzo uprzejmie, słodko, nieledwie czule, gdy na odezwę Klary odpowiedziała:
— Bardzo wdzięczną jestem pani… jakże? pani Świckiej, że pomyślała o skromnym moim zakładzie, ale doprawdy… tyle już mam robotnic, że nie wiem, czy będę mogła…
Marta chciała coś mówić, ale Klara pociągnęła z lekka rękaw jej okrycia i szybko wpadła jej w mowę.
— Moja pani Szwejc — rzekła z rezolutnością osoby zupełnie niezależnej a poniekąd wyższość swą czującej — po co tu daremnie słowa tracić? To samo mówiłaś pani Emilce, kiedy po raz pierwszy tu przyszła, a jednak przyjęłaś ją… cała rzecz w tym, żeby zgodzono się na jak najmniejszą opłatę, nieprawdaż?
Szwejcowa uśmiechnęła się.
— Panna Klara zawsze żywego temperamentu — rzekła z jednostajną słodyczą — porównywasz pani opłatę, jaką pobierają robotnice u pani N., z tą, jaką dać może biedny nasz zakład, i dlatego wydaje się pani, że płacimy zbyt mało…
— O tym, co mi się wydaje, kochana pani Szwejc, wiem już ja sama — przerwała Klara — chciałabym tylko, abyś pani jak najprędzej powiedziała, czy pani Świcka znajdzie tu dla siebie robotę, bo w przeciwnym razie pójdziemy gdzie indziej…
Szwejcowa splotła ręce na piersi i spuściła głowę.
— Miłość bliźniego — zaczęła z cicha i przewlekle — miłość bliźniego nie pozwala odmawiać pracy osobie…
Klara uczyniła niecierpliwe poruszenie.
— Moja pani Szwejc — rzekła — miłość bliźniego nie ma tu nic do czynienia.
Pani Świcka ofiaruje pani swoją pracę, za którą pani płacić jej będziesz, ot i koniec. To tak samo, jak kiedy człowiek przychodzi do sklepu, bierze towar i kładzie za niego pieniądze na stół. Po co tu miłość bliźniego? Szwejcowa westchnęła z cicha.
— Moja panno Klaro — rzekła — wiesz dobrze, jak dbam o zdrowie moich robotnic, a przede wszystkim o ich obyczaje…
Przy ostatnim wyrazie twarz jej długa i pomarszczona okryła się w istocie wyrazem twardym i surowym.
Klara uśmiechnęła się.
— Wszystko to do mnie nie należy. Chciałabym tylko usłyszeć na koniec: czy przyjmujesz pani panią Świcką do zakładu swego, czy nie?
— Cóż mam robić? cóż mam robić? chociaż, doprawdy, tyle mam już robotnic, że i roboty nie staje…
— A więc na jakich warunkach? — żywo nacierała Klara.
— A cóż? Na takich, na jakich pracują wszystkie te panie, czterdzieści groszy na dzień. Dziesięć godzin roboty.
Klara przecząco wstrząsnęła głową.
— Pani Świcka nie będzie za taką cenę pracować — rzekła rezolutnie i śmiejąc się dodała: — Czterdzieści groszy za dziesięć godzin roboty, to znaczy cztery grosze za godzinę… To żart chyba.
Zwróciła się do Marty i rzekła:
— Chodźmy, pani, gdzie indziej.
Klara zwróciła się już do drzwi, ale Marta nie postąpiła za nią. Stała chwilę jak przykuta do miejsca, nagle podniosła głowę i rzekła:
— Zgadzam się na warunki pani. Będę szyła po dziesięć godzin dziennie za czterdzieści groszy.
Klara chciała jeszcze coś mówić, ale Marta nie dopuściła ją do słowa.
— Tak już postanowiłam — rzekła i ciszej dodała: — Samaś przed godziną mówiła, panno Klaro, że lepiej mieć coś jak nic.
Umowa stanęła. Od następnego dnia Marta rozpocząć miała zawód szwaczki w zakładzie Szwejcowej. Na koniec więc po długich poszukiwaniach, po trudach podejmowanych nadaremnie, upokorzeniach również nadaremnie przenoszonych, po bezowocnym szamotaniu się śród dróg różnych i żebraczym pukaniu do drzwi wielu, Marta znalazła robotę, możność zarobkowania, tę podstawę, na której budować się musiał byt jej i jej dziecka.
A jednak, gdy zmęczona długim chodzeniem po mieście wróciła do swej izdebki, nie uśmiechała się tak, jak owego dnia szczęśliwego powrotu z biura informacyjnego, nie otworzyła ramion ku biegnącemu ku niej dziecięciu i nie powiedziała mu ze łzą w oku i z uśmiechem na ustach:
— Dziękuj Bogu!
Blada, zamyślona, z głęboką fałdą na czole i zwartymi usty, Marta usiadła dziś przy małym okienku, szklanymi oczami wpatrzyła się w dachy otaczających domostw i żadnego dźwięku rozróżnić niezdolnym uchem wsłuchiwała się w gwary wielkiego miasta.
Niska cyfra przyobiecanego zarobku nie przestraszała ją; zbyt mało jeszcze upłynęło czasu, odkąd poczęła związywać i łatać środki do życia na kształt szmaty spróchniałej, rwącej się i rozpadającej w ręku; zbyt niewprawną jeszcze była w groszowe rachunki ubogich i zbyt nieświadomą tego roju codziennych szczególików, z których każdy, drobniejszy od najdrobniejszej muszki zawieszonej w przestrzeni, kamiennym przecież brzemieniem spada na barki ubogiego, aby od razu zmierzyć mogła przyszły zarobek z przyszłymi potrzebami i jasno dojrzeć niewystarczalność pierwszego, dolegliwość drugich.
Nie wiedziała jeszcze dokładnie, czy wraz z dzieckiem swym wyżyć będzie mogła czterdziestu groszami dziennie; mała ta cyfra dzisiejsza była zresztą wielką w porównaniu z wczorajszą, która przedstawiała zero. Ale jeżeli Marta nowicjuszką była, acz srodze już doświadczoną nowicjuszką, w szkole praktyki życiowej i w posępnej korporacji idącej przez świat, pod sztandarem nędzy, posiadała przecież dostateczną dozę rozsądku i oświaty, aby pojąć niskość tego szczebla pracy ludzkiej, na jaki zstąpiła, na jakim zatrzymała się bez najmniejszego widoku podniesienia się kiedykolwiek na wyższy.
Był to szczebel, na którym zasiadało niedołęstwo wszelkie opierając się śmierci głodowej.
Był to szczebel, ku któremu zstępowali tylko ci, którym zabrakło sił do utrzymania się na wyższych.
Był to szczebel pogrążony w nizinach, w których panuje mrok nieustanny, praca nudna, żmudna, odetchnąć nie pozwalająca, dająca chleb czarny ciału, ducha trzymająca na żelaznej uwięzi wiecznej i nigdy dostatecznie nie zadowolnionej potrzeby ciała.