Gdy Marta przepędziwszy w miejscu tym dzień cały wracała do domu, zaledwie mogła utrzymać się na nogach.
Nic ją przecież nie zmęczyło, nic nawet nowego nie zasmuciło. Ale do głębi piersi i mózgu, do szpiku kości swych była przerażoną.
Część IV
Wybredni czytelnicy, a przede wszystkim czułe i wrażeń łaknące czytelniczki, czy przebaczycie mi tę opowieść moją, pozbawioną w zupełności tajemniczego węzła intrygi i zajmującego widoku dwóch serc przeszytych ognistymi strzałami?
Każde zjawisko za przedmiot dla opowieści służące traktować można w różny sposób. Dzieje biednej Marty, zamiast rozsnuwać się przed oczami waszymi jednolitą i jednobarwną nicią, mogłyby być zapewne upiększone, uświetnione mnóstwem krzyżujących się uczuć, uderzających kontrastów, piorunujących wypadków, mogłyby być wplątane w wieniec epizodów, z których każdy rzucałby na nie wdzięk, urok lub grozę, albo też same traktowanymi być epizodycznie jako dopełnienie jakiejś bardziej efektownej i porywającej całości, jako pendant przywiązany do historii szczęśliwych lub rozpaczających, sielankowych lub bohaterskich, faworyzowanych losem lub przezeń gnębionych — Numy i Pompiliusza.
Wybaczcie! Spotkawszy na świecie Martę rozglądałam się wkoło, szukałam, lecz nigdzie w bliskości nie znalazłam Pompiliusza żadnego. Nie znalazłszy go, chciałam dzieje kobiety skrócić, zdusić i zamknąć w epizodzie — nie mogłam, albowiem uznałam, że są one godne oddzielnej całości; zamierzałam na koniec wplątać je w węzły intryg, w wieńce epizodów — nie uczyniłam tego, gdyż wydało mi się, że najlepiej im będzie do twarzy, gdy pójdą w świat samotne.
Wybaczcie prostotę środków, których używam dla przedstawienia wam jednego z najrozpaczliwszych zjawisk społeczności dzisiejszej, i pójdźcie za mną dalej na drogę, po której postępuje smutna postać kobiety ubogiej, godnej może lepszego losu niż ten, któremu poddało ją… co? Wszak imię tego czegoś, które niby fatalistyczne przekleństwo ugniata głowy, pęta stopy i miażdży serca mnóstwa istot ludzkich, wyczytacie w dziejach Marty.
Warszawa radowała się, gwarzyła, jaśniała. Był to tydzień świąteczny.
Przed kilku dniami zaledwie pogasły rzęsiste światła rozpalone śród zielonych gałęzi wigilijnych jodeł, a w powietrzu zdawały się jeszcze drgać i pląsać radośnie gamy śmiechów dziecięcych i gwarne rozmowy szczęśliwych rodzin zebranych wkoło świątecznie przybranych stołów. Nazajutrz zawitać miał światu gość tajemniczy; rok nowy. Wnętrza domów i wystawy sklepów wyglądały strojnie. Ulice zaścielała gruba warstwa śniegu stężałego od mrozu a połyskującego milionem iskier pod promieńmi słońca, które jaśniało na wypogodzonym niebie.
Roje sanek mknęły w różnych kierunkach, tłumy przechodniów zalewały chodnik. Ile było głów w tym różnobarwnym, ruchliwym tłumie, tyle było pasem myśli tajemnie rozsnuwających się po przestworzu, niewidzialnie ścigających po szerokim świecie bliskie i dalekie, wzniosie i poziome przedmioty.
Miłość, chciwość, uwielbienia, nienawiści, trwogi, nadzieje, najróżniejsze interesa i namiętności, najrozmaitsze pragnienia i dążenia wiły się i krzyżowały w tysiącznych głowach ludności wielkiego miasta, idącej, jadącej, biegnącej tam, kędy gnały ją wielkie cele życia lub maluchne celiki dnia. Śród tego tajemnego i żadnemu cielesnemu uchu nieprzystępnego gwaru, na którym niby na spodnim pokładzie rozwiał się ruch słów i czynów tysięcy ludzi, przez nikogo nie badana i nie odgadywana, wiła się cicho nitka myśli w pokornej i przez nikogo nie spostrzeżonej głowie kobiecej.
«Dwie dziesiątki dziennie… osiem złotych na tydzień… dziesięć groszy dziennie żonie stróża za dozorowanie Janci, gdy siedzę u Szwejcowej… 15 groszy chleb i mleko dla dziecka… 15 groszy obiad… na każdą niedzielę nie ma już nic…»
Była to myśl Marty idącej zwolna i ze schyloną głową chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia.
«Za dwa miesiące mieszkania należy się złotych 45… w sklepiku winnam złotych 20… za sprzedane futro wzięłam złotych 100… 60 od stu… 40… Janci trzewików na gwałt trzeba, moje drą się już także… drzewa kupić muszę… dziecku ciągle zimno…»
Kończąc myśl tę Marta zakaszlała suchym, krótkim, lecz uporczywym kaszlem. Miesiąc minął od dnia, w którym po raz pierwszy zasiadła ona jako robotnica w pracowni Szwejcowej. Przez czas ten zmieniła się bardzo. Zza przezroczystej białości jej twarzy tu i owdzie przebijały się żółte smugi, ciemne koła podkrążyły oczy, które wklęsły i rozszerzyły się, pośród czoła, przedziwnie pięknie zarysowanego, głęboka leżała bruzda. Czarna suknia Marty, czysta i cała, zrudziała przecież przez używanie, wyglądała chędogo, lecz staro; na głowie jej nie było kapelusza ani na ramionach futrzanego okrycia.
Czarna wełniana chustka okrywała jej włosy, grubymi fałdami otaczając blade czoło i wklęsłe policzki.
Płynęła, szumiała ludność wielkiego miasta na szerokim chodniku wspaniałej ulicy, z nią razem płynęły w przestrzeń tysiączne prądy myśli ludzkich, a śród nich wiła się wciąż cicha, pokorna, jednostajna myśl przeciskającej się śród tłumów bladej kobiety.
«Dziesięć groszy a pięć… piętnaście, a dwa… siedemnaście… siedemnaście od czterdziestu… dwadzieścia trzy…».
Jakaż to była myśl błaha, niska, sucha! Czołgała się po ziemi wtedy, kiedy niebo zimowe przeczystym jaśniało lazurem, krzepła śród chłodu cyfr wtedy, gdy wobec zbliżania się roku nowego ludzkość kipiała pragnieniami, uczuciami, nadziejami…
Tak; był to w istocie akt duchowy, spełniający się we wnętrzu istoty ludzkiej, wielce prozaiczny i poziomy, był to groszowy i szelągowy rachunek ubóstwa…
Nie zawsze przecież myśli Marty czołgały się tak nisko; była pora, w której i ona oczy swe podnosiła ku lazurom, z bijącym sercem i z uśmiechem nadziei witała zstępujący na świat rok nowy. Przypomniała sobie o tym w tej chwili. Podniosła powieki i spojrzeniem powiodła dokoła. W oczach jej, w których zrazu widać było tylko frasunek z zestawienia i kombinowania groszowych cyfr wylęgły, zagrały teraz światła podnoszących się w piersi uczuć.
Była to naprzód tęsknota potem żal, na koniec niecierpliwy bunt ducha gnębionego fatalną jakąś koniecznością, z którą jednak stałego dotąd nie zawarł sojuszu. Zapadłe oczy Marty błysnęły gorącymi ogniami, coś w niej podniosło się krzyknęło bólem, zajęczało trwogą, zbuntowało się niewyczerpaną jeszcze dotąd energią woli. Przystanęła chwilę, podniosła głowę i drżącymi ustami szepnęła:
— Nie! tak długo być nie może! tak zawsze być nie powinno!
Postąpiła dalej i myślała, że jest to przecież rzeczą niepodobną, zupełnie niepodobną, aby stanowczym, jedynym, dośmiertnym miejscem jej przeznaczenia był ów stołek w pracowni Szwejcowej, na którym śród mroku, wilgoci, stęchłego powietrza, w otoczeniu wynędzniałych, obumierających twarzy, szyła po dniach całych, nie mogąc w zamian zarobić tyle przynajmniej, aby móc w nocy spać spokojnie, a minuty wolne od pracy wyzwolić spod panowania cyfr przedstawiających grosze…
Urodzeniem, całą przeszłością swą należała przecież do klasy ludzi oświeconych, była uważaną i sama siebie uważała zawsze za kobietę oświeconą.
Dlaczegóż więc, gdy dotknęła ją twarda ręka losu, stanęła ona w hierarchii społecznej, w dziedzinie prac, zysków i zaszczytów ludzkich na tym szczeblu najniższym, na którym, zdawałoby się, iż stać powinni najnieszczęśliwsi tylko, najsrożej wydziedziczeni z dobrodziejstw oręży i narzędzi przynoszonych ludziom oświatą? Byłażby ta oświata jej kaleką z kapitalnej strony jakiejś?