Выбрать главу

— Pan mię nie poznajesz? — rzekła głosem cichym, lecz pewnym.

Od samego już jej wejścia księgarz przypatrywał się jej z wielką bacznością.

— W istocie! — zawołał — wszakże to panią Świcką mam przyjemność widzieć!

Zdawało mi się od razu, że panią poznaję, ale… nie byłem pewny.

Mówiąc to szybkim spojrzeniem orzucił ubogie ubranie młodej kobiety.

— Co pani rozkaże? — wymówił uprzejmie i z lekkim odcieniem smutku w głosie.

Marta milczała chwilę. Twarz jej była bardzo blada, a wzrok głęboki i nieruchomy, gdy mówić zaczęła:

— Przyszłam do pana z prośbą, która wyda się mu zapewne szczególną, dziwną…

Głos jej urwał się nagle. Podniosła obie dłonie i powiodła nimi po bladym czole. Księgarz szybko wyszedł zza kontuaru i przysunął ku młodej kobiecie aksamitem wybity taboret, po czym wrócił na uprzednie swe miejsce.

Wydawał się zasmuconym, a więcej jeszcze zmieszanym.

— Chciej pani usiąść — rzekł. — Słucham panią z uwagą…

Marta nie usiadła. Splecione dłonie oparła na kontuarze i patrzała znowu w twarz stojącego przed nią człowieka głębokim, lecz coraz jaśniejszym wzrokiem.

— Prośba, z którą przyszłam, jest w istocie szczególną, dziwną — mówiła — ale… przypomniałam sobie, że zostawałeś pan kiedyś w przyjaznych stosunkach z mężem moim…

Księgarz skłonił się.

— Tak — przerwał — pan Świcki pozostawił przyjazne i pełne szacunku wspomnienie u wszystkich, którzy znali go bliżej.

— Przypomniałam sobie — ciągnęła Marta — że kilka razy przyjmowałam pana w domu moim jako miłego gościa…

Księgarz skłonił się znowu z uszanowaniem.

— Wiem o tym, ze jesteś pan nie tylko księgarzem, ale i wydawcą… że zatem…

Głos jej słabł i cichł stopniowo, umilkła na chwilę. Nagle podniosła znowu głowę, splecione dłonie wyciągnęła nieco przed siebie i odetchnęła głęboko parę razy.

— Daj mi pan pracę jaką… wskaż drogę… naucz mię, co mam czynić! …

Księgarz wydawał się w istocie nieco zdziwionym. Patrzał przez chwilę na stojącą przed nim kobietę wzrokiem uważnym, niemal badawczym. Ale piękna i młoda twarz Marty nie przedstawiała bynajmniej trudnej do odczytania zagadki. Bieda, niepokój, daremne pragnienia i gorące błaganie zakreśliły ją bardzo czytelnymi znakami. Rozumne, siwe oczy księgarza, badawczo zrazu, a nawet nieco surowo patrzące spod szlachetnego czoła, miękły zwolna, aż w smutnym zamyśleniu okryły się powiekami. Przez chwilę pomiędzy dwojgiem tych ludzi panowało milczenie. Księgarz przerwał je pierwszy.

— A więc — rzekł z lekkim wahaniem w głosie — pan Świcki umierając nie zostawił po sobie żadnego majątku?

— Żadnego! — z cicha odpowiedziała Marta.

— Mieliście państwo dziecię.

— Mam małą córkę.

— I żadnego dotąd zajęcia znaleźć pani dla siebie nie mogłaś?

— Owszem… zajmuję się szyciem, za które otrzymuję czterdzieści groszy dziennie…

— Czterdzieści groszy dziennie! — zawołał księgarz — dla dwóch osób! ależ to nędza!

— Nędza — powtórzyła Marta — gdybyż to była nędza tylko i tylko dla mnie, i taka jeszcze, na którą żadnej już rady nie ma na ziemi! O, wierzaj mi, panie, że potrafiłabym cierpieć odważnie, żyć bez żebraniny i umrzeć bez skargi! Ale nie jestem samą, jestem matką! Gdybym nie miała serca macierzyńskiego, które kocha, słyszałabym w sobie głos sumienia, które obowiązek przypomina; gdybym nie miała sumienia, które kocha, słyszałabym głos serca. Mam jedno i drugie, panie! Rozpacz mię ogarnia, gdy patrzę na wychudłą twarz mego dziecka, gdy myślę o jego przyszłości, ale gdy wspomnę, iż dotąd nic dlań uczynić nie potrafiłam, wstyd mi taki, że pragnęłabym co chwilę upaść na ziemię i głową tarzać się w pyle! Boć przecie są ludzie ubodzy, którzy siebie i dzieci swe dźwigają z niedoli, dlaczegóż ja uczynić tego nie mogę? O, panie! bieda ciężką jest do przeniesienia, zapewne, ale czuć się przeciwko niej bezsilną, porywać się do wszystkiego i zewsząd odchodzić z poczuciem własnej nieudolności, cierpieć i drogą istotę widzieć cierpiącą dziś i myśleć, że cierpienie to trwać będzie jutro, pojutrze, zawsze, i powiedzieć sobie: «Przeciw cierpieniu temu ja nic nie mogę» — o, to męczarnia taka, dla której jedna jest tylko nazwa: życie ubogiej kobiety!

Marta wypowiedziała słowa te szybko i z ogniem. Przy ostatnich wyrazach głos jej stał się cichszym i dwa strumienie łez z niepodobną do powstrzymania gwałtownością oblały jej policzki. Zakryła twarz chustka i przez chwilę stała nieruchoma, walcząc wyraźnie ze łzami, które ustać nie chciały, poskramiając tkania, które coraz silniej wstrząsały jej piersią. Po raz to pierwszy dopiero zapłakała wobec świadka, po raz pierwszy głośną skargą wypowiedziała to, co nosiła w sobie od dawna. Nie była już ani tak silną, ani tak dumną, jak wtedy, kiedy w domu Rudzińskich z suchym okiem i spokojną twarzą dobrowolnie zrzekła się pracy, której wykonywać nie mogła.

Księgarz stał za kontuarem z rękami na piersi skrzyżowanymi w postawie nieruchomej. Zmieszany nieco zrazu gwałtownym wybuchem uczuć, którego był świadkiem, stał się po chwili widocznie wzruszonym:

— Mój Boże! — rzekł półgłosem — jakież to zmienne są losy ludzkie na ziemi!

Znając panią dawniej, czyliż mogłem spodziewać się, że zobaczę ją kiedykolwiek w tym stanie smutku i ubóstwa. Takeście państwo żyli dostatnio, taka z was była kochająca się, szczęśliwa para.

Marta odjęła chustkę od twarzy.

— Tak — wymówiła stłumionym głosem — byłam szczęśliwą… Kiedy ukochany przeze mnie człowiek umierał, sądziłam, że go nie przeżyję… Przeżyłam…

Żal i tęsknota pozostały we mnie dręczące, nie zgojone, ale dla serca zranionego śmiertelnie szukałam ulgi w spełnieniu macierzyńskiego obowiązku i spełnić go dotąd nie mogłam. Samotna i smutna poszłam w świat, aby o trochę spokoju dla siebie, o życie i przyszłość mego dziecka walczyć — nadaremnie…

Oczy księgarza, poważne i zamyślone, tkwiły w przestrzeni. Miał on liczną rodzinę. Był bratem, mężem, ojcem. Być może, iż wywołane słowami Marty przed oczami jego przesunęły się oblicza ukochanych mu kobiet: młodej siostry, malutkiej córki, drogiej małżonki. Czyliż każda z nich nie mogła kiedykolwiek poddaną zostać takiemu losowi jak ten, który stał przed nim w postaci tej kobiety osamotnionej, bez dachu, z sercem rozbolałym i ustami spalonymi gorączką głodu i rozpaczy? Wszak sam mówił przed chwilą o okrutnej zmienności losu!

Spojrzenie jego zwolna spłynęło na twarz Marty, wyciągnął ku niej rękę.

— Uspokój się pani — rzekł łagodnie i poważnie. — Chciej usiąść i odpocząć chwilę. Nie poczytasz mi przecież pani za niedelikatność, jeżeli pragnąc jej być użytecznym zapytam o pewne nieodzowne szczegóły. Czyś próbowała już pani jakiej innej pracy prócz tej, która ci tak nędzne przynosi wynagrodzenie?

Do jakiego zajęcia czujesz się pani najbardziej usposobioną, uzdatnioną?

Wiedząc o tym może coś obmyślę… znajdę…

Marta usiadła. Łzy oschły na twarzy jej, oczy nabrały tego wyrazu rozsądku i przytomności, który był im właściwym, ilekroć młoda kobieta skupiała władzę woli swej i umysłu. Nadzieja wstąpiła w jej serce; zrozumiała, że spełnienie jej zależy od rozmowy, którą prowadzić miała; uczuła się znowu śmiałą i wydawała się spokojną.

Rozmowa ta przecież nie trwała długo. Marta mówiła szczerze, lecz zwięźle, zatrzymywała się tylko na faktach swej przeszłości. Powodowana dumą, która ozwała się w niej na nowo, o uczuciach doznanych mało lub nic prawie nie mówiła. Księgarz rozumiał ją wybornie. Bystre oko jego spoczywało na jej twarzy, lecz widać było, że w opowiadaniu młodej kobiety widział on więcej niż ją samą i jej jednej tylko losy.