Выбрать главу

Wielkie zagadnienie społeczne, wielka może krzywda łono społeczne nurtująca stanęły przed myślą dobrego i oświeconego człowieka wtedy, gdy z uwagą, zajęciem i wzruszeniem słuchał on dziejów ubogiej kobiety, nie mogącej pomimo energii, wysileń, trudów znaleźć dla siebie miejsca na ziemi.

Marta powstała z taboretu, na którym przez kilka minut siedziała, i podając rękę księgarzowi rzekła:

— Powiedziałam panu wszystko. Nie wstydziłam się wyznania zawodów, które spotykały mię dotąd, bo jeśli siły mię zawiodły, chęci moje były uczciwe.

Czyniłam wszystko, co mogłam i umiałam. Słowo nieszczęścia mego zamyka się w tym, że mało mogłam, nic dostatecznie nie umiałam. Ależ dotychczasowe próby moje nie objęły jeszcze całego kręgu rozlicznych czynności ludzkich, pomiędzy nimi znajdzie się jeszcze może cokolwiek i dla mnie. Mogęż mieć jaką nadzieję? Powiedz mi pan szczerze i bez wahania, prozę cię o to w imię tego, którego darzyłeś niegdyś swą przyjaźnią, a który już nie żyje, w imię istot, które ci są drogimi…

Księgarz uścisnął podaną sobie rękę. Dłoń jego ciepła była i serdeczna. Po chwili namysłu zaczął mówić:

— Ponieważ rozkazałaś mi pani być szczerym, powiedzieć więc muszę prawdę smutną. Nadzieję polepszenia losu swego za pomocą pracy małą tylko możesz mieć pani i wielce niepewną! Wspomniałaś pani o kręgu działalności ludzkiej. Ale krąg działalności w ogóle ludzkiej i krąg działalności kobiecej są to, do rozmiarów swych, dwa nieskończenie różne pomiędzy sobą kręgi. Ostatni wyczerpałaś już pani całkiem prawie w próbach bezowocnych.

Marta słuchała słów tych ze spuszczonymi oczami. w nieruchomej postawie.

Księgarz patrzał na nią wzrokiem pełnym współczucia.

— Powiedziałem pani to wszystko dlatego, abyś nie łudziła się zbył wygórowaną nadzieją i nie doświadczyła nowego, boleśniejszego może od innych zawodu.

Nie chciałbym jednak, abyś pani odeszła stąd myśląc. iż nie chciałem podać ci ręki pomocnej. Byłaś pani przez lat pięć codzienną towarzyszką życia człowieka ukształconego, to wiele znaczy; wiem, że jesiennymi, zimowymi wieczorami mieliście państwo zwyczaj czytywać wspólnie, musiał się stąd uzbierać pewien zapasik wiadomości. Oprócz tego pozwól pani sobie powiedzieć, że sposób jej wyrażania się, jak też zapatrywanie się na życie świadczy o umyśle, który nie jest w zupełności nieuprawnym. Dlatego sądzę, że spróbować pracy na nowym jeszcze polu możesz pani i powinnaś.

Przy ostatnich słowach księgarz zdjął z półki niewielkich rozmiarów książkę.

Oczy Marty zajaśniały.

— Jest to świeże dziełko jednego z francuskich myślicieli. którego przekład użytecznym być może publiczności naszej i moim interesom. Miałem zamiar powierzyć go komu innemu, teraz jednak szczęśliwy jestem, że mogę służyć nim żonie naszego kochanego i nieodżałowanego pana Jana…

Mówiąc to księgarz zawijał w papier błękitny tomik.

— Jest to dzieło traktujące o jednej z bieżących kwestii społecznych; jasno przystępnie napisane, nie powinno być ono do przekładu zbył trudnym. Ażebyś zaś pani wiedziała, dla czego pracować będziesz, określić mogę, że honorarium (przebacz pani urzędowy ten wyraz) udzielić jej będę mógł w sumie sześciuset złotych. Jeżeli zajęcie to okaże się dla pani odpowiednim, znajdzie się może potem i coś innego do przełożenia. Na koniec, nie ja to jeden jestem wydawcą i bylebyś pani zyskała sobie imię dobrego tłumacza, zostaniesz wezwaną tu i ówdzie. O niemieckim języku mówiłaś mi pani, że posiadasz go w bardzo słabym stopniu. To szkoda. Przekłady z tego języka byłyby pożądańsze i popłatniejsze. Ale jeżeli jedna i druga praca uda się pani pomyślnie, będziesz może w stanie wziąć kilkadziesiąt lekcji… dzień przekładać pani będziesz dzieła francuskie, nocami doskonalić się w mowie Germanów… taką być musi praca kobiety. Krok za krokiem i self help.

Marta drżącymi rękami wzięła podawaną jej książkę.

— O, panie! — wymówiła ściskając w obu dłoniach rękę księgarza — niech ci Bóg wynagrodzi szczęściem tych, których kochasz.

Nic więcej powiedzieć nie była w stanie, po kilku sekundach znajdowała się już na ulicy. Szła teraz szybkim krokiem. Z rozrzewnieniem myślała o szlachetnym postępku z nią księgarza, o uprzejmości uczynności, jaką jej okazał. Z myśli tej wywinęła się myśl inna.

«Mój Boże — mówiła w duchu młoda kobieta — tylu dobrych ludzi na drodze mej spotykam, dlaczegóż mi żyć tak ciężko?»

Książka, którą niosła, paliła jej dłonie. Pragnęłaby lotem strzały dosięgnąć swej izdebki, aby rozejrzeć się pomiędzy kartami, które może przynieść jej miały zbawienie. Po drodze jednak wstąpiła do małego sklepu z obuwiem i kupiła parę malutkich trzewiczków.

Kiedy na koniec wbiegła w bramę wysokiej kamienicy przy ulicy Piwnej stojącej, nie poszła wprost na wschody, ale skierowała się w głąb dziedzińca ku małym drzwiczkom mieszkania stróża. Tam bowiem, pod opłacanym przez Martę dozorem żony stróża, Jancia przepędzała codziennie długie godziny, w których matka jej szyła w zakładzie Szwejcowej. W powierzchowności dziecka zaszły przez czas ubiegły większe jeszcze i głębsze zmiany niż w powierzchowności matki. Policzki Janci wklęsły i chorobliwą okryły się żółtością; żałobna, zrudziała i w kilku miejscach rozdarta jej sukienka zwisała na wychudłym ciałku, czarne oczy rozszerzyły się, utraciły dawny blask i ruchliwość, a w wyrazie swym posiadały tę niemą, bolesną skargę, którą odznacza się wzrok dzieci gnębionych fizycznie i moralnie.

Ujrzawszy matkę Jancia nie rzuciła się jej na szyję, nie zaszczebiotała, jak bywało dawniej, nie klasnęła w drobne dłonie. Ze schyloną główką i chudymi, zziębniętymi rączkami, zaciśniętymi wkoło wełnianej chusteczki, którą się otulała, weszła z matką do izby na poddaszu i usiadła wnet na ziemi przed pustym kominem w postaci skurczonej i znękanej. Marta położyła książkę na stole i wydobyła parę polan zza pieca. Jancia wodziła za nią swymi przygasłymi i rozszerzonymi źrenicami.

— Czy nie pójdziesz już dziś nigdzie, mamo? — ozwała się po chwili głosem, którego dźwięk stłumiony i poważny rażący stanowił kontrast z drobną, dziecięcą postacią.

— Nie, dziecko moje — odpowiedziała Marta — nie pójdę już dziś nigdzie. Jutro wielkie święto i dziś po południu nie kazano nam przychodzić.

Mówiąc to Marta położyła drewka na kominku i przykląkłszy chciała uścisnąć małą córkę.

Zaledwie jednak dotknęła jej ramienia, z ust Janci wyrwało się syknięcie bólu.

— Co ci to? — zawołała Marta.

— Boli mię tu, mamo! — bez skargi w głosie, ale bardzo cicho odparło dziecię.

— Boli cię! dlaczego? jak dawno? — troskliwie dopytywała się matka.

Jancia milczała i siedziała nieruchomo ze spuszczonymi oczami. Blade usteczka jej tylko drżały trochę, jak bywa zwykle u dzieci, gdy płacz gwałtowny powstrzymać usiłują. Martę niepokoiło uparte milczenie dziecka więcej może niż ból objawiony. Szybko rozpięła luźno zwisający staniczek i usunęła go z jednej ręki dziecka. Na chudym, białym ramieniu, obnażonym ręką matki, czerniała ciemnosina plama. Marta splotła kurczowo ręce. Okropna jakaś myśl przejść jej musiała przez głowę.

— Czy upadłaś albo uderzyłaś się? — zapytała z cicha, z oczami wlepionymi w ciemne piętno.

Jancia milczała jeszcze chwilę, nagle podniosła spuszczone powieki i ukazała źrenice oszklone łzami. Wciąż jednak wstrzymywała się od płaczu, drobna pierś jej pracowała gwałtownie, cienkie usteczka drżały jak listki.

— Mamo — szepnęła po chwili, chyląc się ku matce — siedziałam dziś tam, przy piecu… zimno mi było… Antoniowa niosła wodę do ognia… zaczepiła o moją sukienkę, wodę rozlała i ze złości uderzyła mię tak mocno… mocno…