Poczułam się zraniona. Nie chciał mnie znów pocałować; pewnie żałował naszego wcześniejszego epizodu. Prawdopodobnie spodobała mu się przeklęta Pam. Albo może nawet Długi Cień. Zaczynałam pojmować, że możliwość uprawiania seksu przez kilka stuleci pozostawia miejsce dla wielu eksperymentów. Czy telepatka pasowała do jego listy?
Zgarbiłam się nieco i otoczyłam się ramionami na wysokości piersi.
– Zimno ci? – spytał natychmiast Bill, obejmując mnie. Jego objęcie uznałam jednakże jedynie za fizyczny ekwiwalent płaszcza. Wydało mi się, że mój wampir usiłuje trzymać mnie na odległość ramienia.
– Przepraszam, że ci się narzucałam. Nie poproszę cię już o nic więcej – oświadczyłam z niezwykłym opanowaniem w głosie. Już gdy mówiłam, zdałam sobie sprawę, że babcia nie umówiła się konkretnie z Billem na zebranie Potomków, więc jeszcze będą musieli ustalić datę.
Bill stał przez chwilę w milczeniu, w końcu powiedział bardzo powoli:
– Jesteś… niewiarygodnie… naiwną istotką. – Tym razem nie dodał uwagi o mojej przebiegłości.
– Tak – mruknęłam ponuro. – Doprawdy?
– Albo może należysz do tych boskich głupców… – odparł, co zabrzmiało znacznie mniej przyjemnie. Skojarzył mi się Quasimodo albo ktoś taki.
– Przypuszczam – odcięłam się zgryźliwie – że będziesz się musiał tego dowiedzieć.
– Lepiej żebym to ja się tego dowiedział… – odrzekł mrocznie. Zupełnie go nie zrozumiałam. Odprowadził mnie do drzwi i choć byłam prawie pewna drugiego pocałunku, cmoknął mnie tylko lekko w czoło. – Dobranoc, Sookie – szepnął.
Na moment oparłam swój policzek o jego.
– Dziękuję, że mnie tam zabrałeś – powiedziałam i oddaliłam się szybko, zanim mój wampir pomyśli, że zamierzam poprosić o coś jeszcze. – Nie zadzwonię do ciebie więcej.
Nie czekałam, aż opuści mnie ta determinacja. Natychmiast wśliznęłam się do ciemnego domu, zatrzaskując Billowi przed nosem drzwi.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Nie da się ukryć, że w ciągu najbliższych paru dni powinnam sporo spraw przemyśleć. Jak na kogoś, kto stale szukał nowości, bo nie chciał się w życiu nudzić, zgromadziłam wystarczająco danych na kilka tygodni. Na przykład ludzie w „Fangtasii”… Można by na nich skupić umysł. Że nie wspomnę o wampirach. Pragnęłam poznać jednego wampira, a teraz spotkałam ich więcej, niż miałam ochotę.
Wielu mężczyzn z Bon Temps i okolicy wezwano na posterunek i przesłuchano w kwestii Dawn Green i jej zwyczajów erotycznych. W dodatku detektyw Bellefleur co jakiś czas wpadał do baru po godzinach pracy. Nigdy nie wypijał więcej niż jedno piwo, wszystkich jednak bacznie obserwował. Ponieważ „Merlotte” bez dwóch zdań nie należał do siedlisk nielegalnej działalności, nikomu obecność Andy’ego zbytnio nie przeszkadzała. Można by rzec, że goście przyzwyczaili się do wizyt detektywa.
Dziwnym trafem, Bellefleur zawsze wybierał stolik w obsługiwanej przeze mnie części sali, a ilekroć się do niego zbliżałam, intensywnie się skupiał na jakiejś nieprzyzwoitej myśli, wyraźnie prowokując mnie do reakcji. Chyba nawet nie pojmował, że zachowuje się nieodpowiednio. Pewnie nie chciał mnie obrazić, a prowokacja była dla niego prawdopodobnie tylko celem do czegoś. Pragnął zapewne po prostu, żebym znowu zajrzała w jego umysł. Nie potrafiłam zrozumieć, po co.
Gdy piąty czy szósty raz musiałam mu coś przynieść, tym razem chyba dietetyczną colę, wyobraził mnie sobie baraszkującą z moim bratem. Podchodziłam zdenerwowana (wiedziałam, że powinnam się spodziewać jakiegoś jego wyskoku, nie wiedziałam jednak dokładnie jakiego), więc się rozzłościłam i rozpłakałam. Przypomniały mi się mniej wymyślne psychiczne tortury, których doświadczyłam w szkole podstawowej.
Andy zerknął na mnie z oczekującą miną, ale kiedy zobaczył łzy w moich oczach, przez jego twarz przemknęło w szybkim tempie kilka zdumiewających emocji: triumf, rozczarowanie, w końcu gorący wstyd.
Wylałam mu tę cholerną colę na koszulę, po czym pospiesznie przeszłam obok kontuaru i wyszłam tylnymi drzwiami na zaplecze.
– Co się dzieje? – spytał ostro Sam. Stale deptał mi po piętach. Potrząsnęłam głową, nie chcąc niczego wyjaśniać i wyjęłam z kieszeni szortów starą chusteczkę, by wytrzeć sobie oczy. – Mówił ci jakieś paskudztwa? – spytał Sam głosem niższym i bardziej rozgniewanym.
– Pomyślał – odparłam bezradnie. – Specjalnie starał się mnie zdenerwować. On wie.
– Sukinsyn – oświadczył mój szef. Prawie się otrząsnęłam. Sam nigdy nie przeklinał.
Ostatnio gdy zaczynałam płakać, miałam wrażenie, że nigdy nie zdołam przestać. Przypominały mi się kolejne smutne rzeczy.
– Wróć do baru – poprosiłam zażenowana. – Zaraz mi przejdzie.
Usłyszałam, że tylne drzwi otwierają się i zamykają. Wyobraziłam sobie, że Sam spełniał moją prośbę. Ale zamiast tego usłyszałam głos Andy’ego Bellefleura:
– Przepraszam, Sookie.
– Pan, detektywie Bellefleur, powinien się do mnie zwracać „panno Stackhouse” – odwarknęłam. – Nie sądzi pan, że zamiast grać w paskudne gierki, lepiej byłoby szukać mordercy Maudette i Dawn?
Odwróciłam się i wpatrzyłam w policjanta. Wyglądał na strasznie zakłopotanego. Uznałam jego wstyd za szczery. Sam zamachał gniewnie rękoma.
– Bellefleur, następnym razem usiądź przy stoliku innej kelnerki – oznajmił, tłumiąc wściekłość.
Andy popatrzył na mojego szefa. Był od niego dwukrotnie tęższy i wyższy o dobre pięć centymetrów. Jednakże w razie ewentualnej walki postawiłabym każdą sumę na Sama, odniosłam też wrażenie, że Andy woli nie ryzykować próby sił, choćby tylko z powodów zdroworozsądkowych.
Rzeczywiście, skinął jedynie głową i wyszedł na parking, do swojego samochodu. Słońce zalśniło na blond pasemkach w jego kasztanowych włosach.
– Tak mi przykro, Sookie – powiedział Sam.
– Och, to nie twoja wina.
– Chcesz sobie wziąć wolne? Nie ma dziś aż tak wielu gości.
– Nie, dzięki. Zostanę do końca swojej zmiany. – Charlsie Tooten pracowała już coraz szybciej, czułam jednak, że nie powinnam brać urlopu. To był przecież wolny dzień Arlene.
Wróciliśmy do baru. Chociaż kilka osób zerknęło na nas z ciekawością, nikt nie spytał, co się zdarzyło. W mojej części siedziała tylko jedna para. Oboje byli zajęci jedzeniem i mieli pełne szklanki, więc chwilowo mnie nie potrzebowali. Zaczęłam ustawiać kieliszki. Sam oparł się o kontuar obok mnie.
– Czy to prawda, że Bill Compton spotka się dziś wieczorem z Potomkami Wybitnych Poległych?
– Tak twierdzi moja babcia.
– Idziesz?
– Nie planowałam pójść. – Nie chciałam widzieć Billa, póki do mnie nie zadzwoni i wyraźnie nie zaproponuje spotkania.
Sam nic nie odpowiedział, lecz później, po południu, gdy brałam torebkę z jego biura, wszedł za mną i zaczął przekładać papiery na swoim biurku. Wyciągnęłam szczotkę do włosów i próbowałam rozplatać koński ogon. Z zachowania mojego szefa wnosiłam, że pragnie ze mną porozmawiać i poczułam falę rozdrażnienia na myśl o niezdecydowaniu mężczyzn.
Mężczyzn choćby takich jak Andy Bellefleur. Mógł przecież wprost mnie spytać o moją przypadłość, a nie traktować w tak osobliwy sposób.
Albo Bill. Mógłby po prostu obwieścić mi swoje zamiary… zamiast raz przyciągać, raz odpychać.
– Tak? – spytałam ostrzej, niż zamierzałam. Pod wpływem mojego spojrzenia zarumienił się.
– Zastanawiałem się właśnie, czy zechciałabyś pójść ze mną na zebranie Potomków, a potem na filiżankę kawy.
Zdumiałam się. Moja szczotka zatrzymała się w połowie drogi w dół. Mnóstwo wspomnień przebiegło mi przez głowę: dotyk jego ręki, którą trzymałam przed domem Dawn Green, ściana, jaką napotkałam w jego umyśle, plotki o durnych dziewczynach umawiających się na randki z własnymi pracodawcami.