Nie wiedziałam, czy Bill „rzuca czar” na całą salę, czy też ci ludzie po prostu nastawili się odpowiednio na to spotkanie, niemniej jednak grupa milczała wyczekująco.
Wtedy mój wampir dostrzegł mnie. Przysięgam, że zmarszczył czoło. Ukłonił się lekko w moją stronę, a ja w odpowiedzi kiwnęłam mu głową, stwierdzając, że nie mam siły posłać mu uśmiechu. W całym tłumie tylko jego myśli nie potrafiłam odgadnąć.
Pani Fortenberry przedstawiła Billa, choć nie pamiętam słów, które wypowiedziała, więc nie wiem, jak uniknęła nazwania go „stworzeniem innego rodzaju”.
W końcu zaczął przemawiać. Z niejakim zaskoczeniem zauważyłam, że miał notatki. Siedzący obok mnie Sam pochylił się do przodu i skupił wzrok na twarzy Billa.
– …Mieliśmy bardzo niewiele jedzenia i żadnych pledów – mówił spokojnie wampir. – Wielu spośród nas dezerterowało.
Nie były to ulubione fakty Potomków, lecz kilkoro z nich skinęło głowami na potwierdzenie. Relacja pasowała do informacji, które poznali podczas prowadzonych studiów.
Starzec w pierwszym rzędzie podniósł rękę.
– Proszę pana, znał pan może przypadkiem mojego pradziadka, Tollivera Humphriesa?
– Tak – przyznał Bill po chwili. Jego oblicze pozostało nieodgadnione. – Tolliver był moim przyjacielem.
W jego tonie usłyszałam tak tragiczną nutę, że aż musiałam zamknąć oczy.
– Jaki był? – spytał drżącym głosem stary człowiek.
– No cóż, był ryzykantem, za co zapłacił śmiercią – odparł wampir z gorzkim uśmiechem. – Był odważny. I nie zarobił w życiu nawet centa, którego by nie zmarnował.
– Jak umarł? Był pan świadkiem jego końca?
– Tak – odrzekł Bill ze znużeniem. – Na moich oczach Tolliver dostał kulkę od jankeskiego snajpera. W lesie jakieś dwadzieścia mil stąd. Pański pradziadek poruszał się powoli, gdyż był zagłodzony. Wszyscy głodowaliśmy. Był środek poranka, zimnego poranka. Tolliver zobaczył, że postrzelono młodego chłopaka z naszego oddziału. Dzieciak leżał pośrodku pola, nie był martwy, choć boleśnie ranny. Krzyczał do nas i krzyczał… przez cały ranek. Błagał o pomoc. Wiedział, że jeśli ktoś mu nie pomoże, umrze. – W sali zaległa tak kompletna cisza, że można by usłyszeć dźwięk spadającej szpilki. – Wrzeszczał i jęczał. O mało go sam nie zastrzeliłem, żeby się zamknął, wiedziałem bowiem, iż wyprawa na ratunek oznacza samobójstwo. Nie mogłem jednak się zmusić do zabicia go. Czułem, że byłoby to morderstwo, nie zaś część działań wojennych. Później wszakże żałowałem, iż go nie zastrzeliłem, gdyż Tolliver okazał się mniej ode mnie odporny na błagania rannego chłopca. Po mniej więcej dwóch godzinach oświadczył, że podejmuje próbę uratowania nieszczęśnika. Nawet się o to posprzeczaliśmy. Tolliver uparcie twierdził, iż Bóg każe mu pójść po młokosa. Leżeliśmy w lesie, a pański przodek się modlił. Powtarzałem mu, że Bóg na pewno sobie nie życzy, by tak głupio poświecił życie. Miał przecież żonę i dzieci, które zapewne właśnie w tej chwili błagały Boga o jego bezpieczny powrót do domu… Nic nie pomagało. Tolliver polecił mi odwrócić uwagę wroga, sam natomiast ruszył na ratunek dzieciakowi. Popędził na pole, jakby był dobrze wypoczęty i chciał pobiegać w piękny wiosenny dzień. Dotarł aż do rannego chłopca. Niestety wówczas padł strzał i Tolliver padł. A po jakimś czasie dzieciak znów zaczął krzyczeć o pomoc.
– Co się z nim stało? – spytała pani Fortenberry z wymuszonym spokojem. – Z tym młodym?
– Przeżył – odparł Bill tonem, od którego po kręgosłupie przebiegły mi dreszcze. – Wytrzymał do wieczora, kiedy pod osłoną nocy mogliśmy mu pomóc.
Podczas przemowy wampira ludzie wyraźnie się ożywili, a starzec z pierwszego rzędu miał teraz o czym myśleć – otrzymał historię, dzięki której poznał charakter swego pradziadka.
Sądzę, że osoby, które przybyły na to spotkanie, nie były tak naprawdę przygotowane na opowieści ocalałego z wojny secesyjnej osobnika. Po jakimś czasie wszyscy wyglądali na zafascynowanych, ale i zdruzgotanych.
Kiedy Bill odpowiedział na ostatnie pytanie, rozległ się grzmiący aplauz – a przynajmniej grzmiący jak na czterdzieści osób. Klaskał nawet Sam, który nie był wszak szczególnym miłośnikiem mojego wampira.
Po zebraniu każdy z jego uczestników – poza mną i Samem – chciał zamienić słówko z wampirem. Mówcę otoczyli więc Potomkowie Wybitnych Poległych, my dwoje zaś wymknęliśmy się z sali i wsiedliśmy do pikapa Sama. Pojechaliśmy do Crawdad Diner, prawdziwej spelunki, która przypadkiem serwuje bardzo dobre jedzenie. Nie czułam głodu, mój szef natomiast zamówił do kawy placek cytrynowy.
– To było interesujące – powiedział ostrożnie.
– Mowa Billa? Rzeczywiście – odparłam równie ostrożnym tonem.
– Żywisz do niego jakieś uczucia?
Po serii podchodów Sam postanowił przejść do frontalnego ataku.
– Tak – przyznałam.
– Ależ, Sookie – obruszył się. – Nie masz z nim żadnej przyszłości.
– Bill zostanie tu jakiś czas. Może nawet przez następne kilkaset lat.
– Nigdy nie wiadomo, co się przydarzy wampirowi.
Nie potrafiłam polemizować z takim stwierdzeniem. Wytknęłam jednak Samowi, że nie wiem również, co się przydarzy mnie samej, choć byłam istotą ludzką. Dobre kilka minut sprzeczaliśmy się na ten temat.
– Czemu to cię obchodzi, Sam? – rzuciłam w końcu, zirytowana.
Jego rumiana twarz jeszcze bardziej się zaczerwieniła, a niebieskie oczy utonęły w moich.
– Lubię cię, Sookie. Jako przyjaciółkę albo może kogoś więcej… – „Eee…?” – przemknęło mi przez głowę. – Tylko nie mogę patrzeć, jak dokonujesz niewłaściwych wyborów.
Przyjrzałam się mojemu szefowi. Czułam na własnej twarzy sceptyczną minę: ściągnęłam brwi, uniosłam kąciki ust.
– Jasne – odparłam głosem, który pasował do mojej miny.
– Zawsze cię lubiłem.
– Tak bardzo, że zanim o tym wspomniałeś, musiałeś poczekać, aż ktoś inny okaże mi zainteresowanie?
– Zasługuję na takie słowa – przytaknął. Odnosiłam wrażenie, że się nad czymś zastanawia. Chyba chciał coś powiedzieć, lecz nie potrafił się zdecydować.
Cokolwiek go dręczyło, widocznie nie potrafił wypowiedzieć tego wprost.
– Chodźmy stąd – zasugerowałam. Oceniłam, że w chwili obecnej trudno byłoby skierować rozmowę na neutralne tory. Równie dobrze mogłam więc wrócić do domu.
Jazda powrotna była dziwna. Co jakiś czas wydawało mi się, że Sam coś powie, on jednak za każdym razem potrząsał głową i zachowywał milczenie. Byłam tak zdenerwowana, że miałam ochotę go za to uderzyć.
Dotarliśmy do domu później, niż sądziłam. W sypialni babci paliło się światło, pozostała część domu pozostawała jednakże ciemna. Nie widziałam auta, doszłam więc do wniosku, że babcia zaparkowała na tyłach, by rozładować resztki prosto do kuchni. Światło na ganku zostawiła dla mnie włączone.
Sam wysiadł, obszedł pikapa i otworzył mi drzwiczki. Wysiadłam, jednak z powodu mroku nie trafiłam w stopień i o mało nie wypadłam. Na szczęście mój towarzysz mnie złapał. Najpierw chwycił mnie za ramiona, gdy zaś odzyskałam równowagę, objął mnie. A następnie pocałował.
Początkowo sądziłam, że cmoknie mnie na dobranoc, lecz jego wargi jakoś nie mogły się rozstać z moimi. Było mi nawet bardziej niż miło, ale nagle mój wewnętrzny cenzor powiedział: „Dziewczyno, to przecież twój pracodawca”.