Oba wampiry na widok Billa wrzasnęły, udając zaskoczenie, jakby po pijaku zobaczyły zwidy. Sądząc po minie Billa, ich obecność go nie uszczęśliwiła, mój wampir jednak najwyraźniej podchodził do ich wtargnięcia spokojnie – tak jak reagował niemal na wszystko.
Malcolm pocałował Billa w usta, podobnie Diane. Trudno powiedzieć, które powitanie wydało się klientom „Merlotte’a” wstrętniejsze. Bill odwzajemnił się z wyraźną niechęcią, a ja uznałam, że okazuje ją przesadnie, na użytek ludzkich mieszkańców Bon Temps, z którymi pragnie pozostać w jak najlepszych stosunkach.
Bill nie był głupcem. Zrobił krok w tył i otoczył mnie ramieniem, odcinając się od wampirów i wybierając towarzystwo ludzi.
– A więc twoja mała kelnerka nadal żyje – zauważyła Diane. Jej przenikliwy głos rozbrzmiał w całym barze. – Czyż to nie zadziwiające?
– Jej babcię zamordowano w ubiegłym tygodniu – odparował Bill cicho, starając się odwieść wampirzycę od chętki urządzenia sceny.
Piękne szalone oczy Dianę skupiły się na mnie. Poczułam zimno.
– Czy to dobrze? – spytała i roześmiała się. Ta kropla przepełniła czarę. Tego wampirzycy nikt by nie wybaczył! Gdybym pragnęła pokazać jej negatywny charakter, nie wymyśliłabym lepszego scenariusza. Z drugiej strony, oburzenie ludzi w barze mogło objąć nie tylko oba nowo przybyłe wampiry, ale także mojego Billa. Z kolei dla Diane i jej przyjaciół Bill był zdrajcą. – Kiedy ktoś ciebie zabije, dziecko? – Przesunęła paznokciem pod moim podbródkiem, lecz odepchnęłam jej dłoń.
Rzuciłaby się na mnie, gdyby Malcolm nie chwycił jej ręki. Zrobił to leniwie, prawie bez wysiłku, dostrzegłam wszakże w jego ruchach napięcie.
– Billu – zagaił towarzysko, jakby nie starał się powstrzymać swej towarzyszki – słyszałem, że miasto w strasznym tempie traci swój niewykwalifikowany personel usługowy. A jeden mały ptaszek ze Shreveport doniósł mi, że ty i twoja przyjaciółka wypytywaliście w „Fangtasii”, z którymi wampirami prowadzały się zamordowane miłośniczki kłów. Wiesz, że nie dzielimy się takimi informacjami z ludźmi – rzucił i nagle jego twarz zrobiła się tak poważna, że aż naprawdę przerażająca. – Niektórzy z nas nie chcą chodzić na… mecze… bejsbolowe… ani na… – W tym momencie najprawdopodobniej zaczął szukać w pamięci jakiegoś „obrzydliwie” ludzkiego słowa -…na grilla! Jesteśmy wampirami! – Do tego określenia dodał chyba sporo czaru i wydało mi się, że wielu klientów baru pozostaje pod jego urokiem. Malcolm był znacznie inteligentniejszy od Diane i wyraźnie usiłował teraz zatrzeć złe wrażenie, które (co i on zauważył) zrobiła jego towarzyszka. A równocześnie traktował rodzaj ludzki z pogardą.
Nadepnęłam mu z całych sił na stopę, on w odpowiedzi pokazał mi kły. Zauroczeni klienci baru zamrugali i otrząsnęli się z jego uroku.
– Może wyjdzie pan stąd, panie – odezwał się Rene. Siedział zgarbiony nad piwem, z łokciami na kontuarze.
Przez moment obawiałam się, że w „Merlotcie” zacznie się rzeź. Nikt z ludzi w barze najwidoczniej nie rozumiał w pełni, jak silne i bezwzględne są wampiry. Bill stanął przede mną i zasłonił mnie. Fakt ten zarejestrowali chyba wszyscy przebywający tu obywatele Bon Temps.
– Hmm, skoro nie jesteśmy tu mile widziani… – zaczął Malcolm. Do jego muskularnej, męskiej postaci nie bardzo pasował śpiewny głos, którym wypowiedział te słowa. – Ci dobrzy ludzie chcieliby zjeść posiłek, Diane. Będą też robić różne ludzkie rzeczy. Sami. Albo z naszym eksprzyjacielem Billem.
– Myślę, że ta mała kelnereczka pragnie robić bardzo ludzkie rzeczy z Billem… – zaczęła Diane, Malcolm jednak złapał ją za rękę i wyciągnął z lokalu, zanim wampirzyca zdąży wyrządzić więcej szkód.
Po wyjściu wampirów odniosłam wrażenie, że wszyscy w barze zadrżeli, pomyślałam więc, że lepiej również zniknę, choć Susie jeszcze się nie zjawiła. Bill czekał na mnie na zewnątrz. Spytałam go, dlaczego czeka, a on odparł, że chciał mieć pewność, iż paskudna parka naprawdę odeszła.
Pojechałam za Billem do jego domu. Uważałam, że stosunkowo łatwo przetrwaliśmy wizytę dwojga wampirów.
Zastanowiłam się, po co Diane i Malcolm przyszli do baru. Wydało mi się dziwne, że wyjechali z domu i ni z tego, ni z owego postanowili wpaść do „Merlotte’a”. Hmm… Skoro sami nie starali się zasymilować, może zamierzali zdusić w zarodku plany Billa.
Dom Comptonów wyglądał zupełnie inaczej niż podczas moich ostatnich odwiedzin, czyli tamtego wieczoru, kiedy poznałam tę okropną trójkę wampirów.
Fachowcy rzeczywiście nieźle się sprawili. Nie wiem, czy Bill ich przeraził, czy też po prostu dobrze opłacił. Może z obu powodów tak doskonale wypełnili jego polecenia. Sufit w salonie został świeżo odnowiony, ściany zdobiła nowa tapeta – biała z wzorkiem delikatnych kwiatów. Drewniane podłogi poddano cyklinowaniu, toteż lśniły jak nowe. Bill zaprowadził mnie do kuchni. Była, co naturalne, skąpo umeblowana, ale jasna i wesoła. Stała w niej nowiutka lodówka pełna butelkowanej, syntetycznej krwi (oczywiście!).
Łazienka na parterze była spora.
O ile wiedziałam, Bill nigdy nie używał łazienki. Przynajmniej nie dla najważniejszej ludzkiej czynności. Rozejrzałam się zdumiona po pomieszczeniu.
Przestrzeń wielkiej łazienki uzyskano poprzez adaptację dawnej spiżarni i mniej więcej połowy starej kuchni.
– Lubię czasem wziąć prysznic – wyjaśnił, wskazując na przezroczystą kabinę prysznicową w rogu. Była wystarczająco duża dla dwóch dorosłych osób i może jeszcze jednego czy dwóch karłów. – Lubię też poleżeć w ciepłej wodzie. – Wskazał na środek łazienki, który zajmowała ogromna wanna otoczona ułatwiającymi wejście, cedrowymi schodkami. Wszędzie wokół wanny stały rośliny w doniczkach. W całej północnej Luizjanie nie było chyba pomieszczenia bliższego luksusowej dżungli.
– Co to takiego? – spytałam z respektem w głosie.
– Małe, przenośne uzdrowisko – odparł z dumą Bill. – Dzięki odpowiednim dyszom każdy może sobie indywidualnie dostosować siłę wody. Na gorącą kąpiel – uprościł.
– Są tu siedzenia – zauważyłam, zaglądając do środka. Górne obrzeże wyłożono zielonymi i niebieskimi kafelkami. Nad wanną znajdowała się fantazyjna bateria.
Bill odkręcił kurki. Popłynęła woda.
– Może wykąpiemy się razem? – zaproponował. Czułam, że policzki mi płoną, a serce zaczyna bić nieco szybciej. – Może teraz? – Wampir chwycił palcami moją koszulkę i wyciągnął ją z czarnych szortów.
– Och, no cóż… może. – Nie potrafiłam spojrzeć mu prosto w oczy, chociaż pomyślałam: „Hmm, w porządku, rany… przecież widział mnie nagą… i to dokładniej niż ktokolwiek, łącznie z moim lekarzem”.
– Tęskniłaś za mną? – spytał, rozpinając moje szorty i zsuwając je.
– Tak – odrzekłam bez wahania. I była to najszczersza prawda.
Roześmiał się. Klęknął, by rozwiązać moje najki.
– Za czym tęskniłaś najbardziej, Sookie?
– Za twoim milczeniem – odparłam zupełnie bezwiednie.
Popatrzył na mnie uważnie. Jego palce zatrzymały się w połowie rozluźniania sznurowadeł.
– Moim milczeniem – powtórzył.
– Fakt, że nie słyszę twoich myśli. Nie możesz sobie wyobrazić, Bill, jakie to dla mnie cudowne.