Szczególnie zalotna, wręcz napastliwa była Dawn.
Nie potrafiłam sobie wymyślić niczego przyjemnego do roboty. Zaczęłam rozważać pomysł, że Bubba jest zabójcą do wynajęcia… wampirem do wynajęcia. Czy to do niego zadzwonił Bill, kiedy postanowił sprzątnąć wujka Bartletta? Zadałam sobie pytanie, dlaczego Bill wybrał na mojego obrońcę takie tępe umysłowo stworzenie.
Każda książka, którą brałam z półki, wydawała mi się dziś nieodpowiednia. Każdy program w telewizji, który zaczynałam oglądać, uznawałam po chwili za kompletnie pozbawiony sensu. Przeglądałam „Time’a”, szybko wszakże rozdrażniła mnie determinacja, z jaką wiele narodów usiłowało dać się unicestwić, rzuciłam więc czasopismo przez pokój.
Mój umysł po omacku szukał jakiegoś punktu zaczepienia – niczym wiewiórka usiłująca się wydostać z klatki. Nic mi nie pasowało.
Na odgłos dzwonka telefonu aż podskoczyłam.
– Halo? – warknęłam szorstko.
– Jason jest tu teraz – powiedział krótko Terry Bellefleur. – Chce ci postawić drinka.
Wystraszyła mnie myśl, że w mroku musiałabym przejść do samochodu, a później wrócić do pustego domu (przynajmniej miałam nadzieję, że będzie nadal pusty). Po chwili zbeształam się w myślach, gdyż – ostatecznie – ktoś przecież doglądał budynku, ktoś bardzo silny, nawet jeśli bardzo głupi.
– W porządku, będę za minutę – zapewniłam. Terry po prostu odłożył słuchawkę. Pan Gadulski. Włożyłam dżinsową spódnicę i żółty podkoszulek, po czym – rozglądając się uważnie na prawo i lewo – prędko przecięłam oświetlone podwórko i dopadłam auta. Otworzyłam drzwiczki i w mgnieniu oka wsunęłam się na siedzenie. Gdy znalazłam się wewnątrz, natychmiast zamknęłam drzwiczki.
Pomyślałam, że nie mogę bez końca żyć w strachu.
Przed „Merlotte’em” z przyzwyczajenia zaparkowałam na parkingu dla pracowników. Przy śmietniku dostrzegłam drapiącego ziemię psa. Przechodząc, pogłaskałam go po łbie. Raz na tydzień dzwoniliśmy do schroniska, by przyjechali zabrać zabłąkane lub porzucone psy. Było wśród nich tak wiele ciężarnych suk, że aż krajało mi się serce.
Terry stał za barem,
– Hej – zagaiłam, popatrując po gościach. – Gdzie Jason?
– Nie ma go tutaj – odparł Terry. – Nie widziałem go dzisiejszego wieczoru. Mówiłem ci to przez telefon.
Zagapiłam się na niego z otwartymi ustami.
– Ale później zadzwoniłeś i powiedziałeś, że przyszedł.
– Nie, nie dzwoniłem.
Gapiliśmy się na siebie bez słowa. Widziałam, że Terry ma jedną ze swoich złych nocy. Co rusz bezradnie kręcił głową, walcząc z koszmarnymi myślami dręczącymi go od czasów wojska lub związanymi z prywatnymi bitwami, które toczył z alkoholem i narkotykami. Mimo klimatyzacji twarz miał zarumienioną i spoconą, poruszał się niezdarnie i nierytmicznie. Biedny Terry.
– Naprawdę nie dzwoniłeś? – spytałam najbardziej neutralnym tonem, na jaki potrafiłam się zdobyć.
– Mówię ci przecież, zgadza się? – odwarknął agresywnie.
Miałam nadzieję, że żaden z klientów baru nie przysporzy mu tego wieczoru kłopotów.
Wycofałam się z pojednawczym uśmiechem.
Pies nadal stał przy tylnych drzwiach. Na mój widok zaskowyczał.
– Jesteś głodny, mały? – spytałam.
Podszedł do mnie odważnie; nie kulił się, czego mogłabym się spodziewać po bezpańskim zwierzęciu. Kiedy oświetliła go latarnia, odkryłam, że sierść ma zdrową i połyskującą, zapewne porzucono go zatem całkiem niedawno. Wyglądał na owczarka szkockiego. Miałam zamiar wrócić do kuchni i spytać kucharza, czy nie zostały mu jakieś odpadki dla psa, później jednak wpadłam na lepszy pomysł.
– Wiem, że zły, stary Bubba kręci się koło domu, ale chyba zabiorę cię do siebie – zagruchałam dziecinnym głosem, którym zwracam się do zwierząt, ilekroć sądzę, że nikt mnie nie słucha. – Umiesz siusiać na dworze, żebyśmy nie nabrudzili w domciu? Co… mały? – Collie, jakby mnie zrozumiał, oznaczył kąt śmietnika. – Dobry piesek! Jedziesz ze mną? – Otworzyłam drzwiczki samochodu z nadzieją, że pies nie zanieczyści mi siedzeń. Owczarek zawahał się. – Wsiadaj, kochany, jak dojedziemy, dam ci coś dobrego do jedzenia, dobrze? – Przekupstwo nie zawsze jest złe.
Po kolejnych kilku spojrzeniach i gruntownym obwąchaniu moich rąk pies wskoczył na siedzeniu obok kierowcy, zasiadł i wpatrzył się w przednią szybę. Wyraźnie nastawiał się na przygodę.
Oświadczyłam mu, że doceniam jego dobrą wolę i połaskotałam go za uszami. Ruszyliśmy w drogę. Collie dał mi do zrozumienia, że jest przyzwyczajony do jazdy autem.
– Wiesz, piesku, natychmiast gdy dotrzemy pod dom – pouczyłam stanowczo owczarka – pędzimy od razu do frontowych drzwi. W porządku? W lesie jest olbrzym, który chętnie cię pożre. – Pies wydał nerwowe szczekniecie.
– No cóż, nie damy mu okazji – uspokoiłam go. Bez wątpienia miło mieć stworzenie do pogaduszek. Nawet bardzo miło… chociaż owczarek nie potrafił odpowiedzieć, w każdym razie w składny, ludzki sposób. A ponieważ nie był człowiekiem, nie musiałam blokować dopływu jego myśli. Odprężyłam się. – Trzeba się będzie spieszyć – dorzuciłam.
– Hau – zgodził się mój towarzysz.
– Muszę cię jakoś nazywać – ciągnęłam. – Może… Buffy? – Warknął. – Okej. A Rover? – Zaskowyczał. – Też mi się niezbyt podoba. Hmm… – Skręciliśmy w mój podjazd. – A może masz już imię? – spytałam. – Poczekaj, obmacam ci szyję. – Wyłączyłam silnik i przesunęłam palcami przez gęstą sierść. Nie miał nawet obroży przeciwpchelnej. – Ktoś źle o ciebie dbał, maleńki – jęknęłam. – To się jednak teraz zmieni. Będę dobrą mamą.
Po tej skrajnie głupkowatej odzywce wyjęłam klucz i otworzyłam drzwiczki od swojej strony.
Pies natychmiast przepchnął się obok mnie, wyskoczył na podwórko i czujnie się rozejrzał. Poniuchał w powietrzu, a w jego gardle narastał warkot.
– To jest naprawdę dobry wampir, kochany piesku, wampir, który chroni dom. Chodźmy do środka. – Chwilę namawiałam owczarka do wejścia. Kiedy znaleźliśmy się w środku, od razu zamknęłam za nami drzwi.
Pies obiegł salon, obwąchując wszystko i popatrując na boki. Dobrą minutę obserwowałam go, w końcu nabrałam pewności, że niczego nie pogryzie ani nie obsika, poszłam więc do kuchni poszukać mu czegoś do zjedzenia.
Napełniłam dużą miskę wodą, po czym wzięłam drugą, plastikową, w której babcia trzymała sałatę i nasypałam tam resztki kociego żarcia Tiny oraz mięso z meksykańskiego taco. Uznałam, że jeśli pies naprawdę głodował, zadowoli się tym posiłkiem. Owczarek wpadł do kuchni chwilę później i skierował się do misek. Obwąchał jedzenie, po czym podniósł głowę i posłał mi długie spojrzenie.
– Przykro mi. Nie mam psiego jedzenia. Te odpadki to najlepsze, co udało mi się znaleźć. Jeżeli ze mną zostaniesz, kupię ci trochę Kibbles ‘N Bits. – Collie gapił się na mnie jeszcze kilka sekund, potem pochylił głowę nad miską. Zjadł nieco mięsa, popił wodą i popatrzył na mnie wyczekująco. – Mogę cię nazywać Rex? – Krótko warknął. – Może Dean? – spytałam. – Dean to miłe imię. – Miał tak na imię pewien uprzejmy mężczyzna, który pomagał mi w księgarni w Shreveport. Facet miał oczy podobne do psich, usłużne i inteligentne. Wydało mi się, że nieco się różnił od innych ludzi. Nigdy nie spotkałam psa o tym imieniu. – Założę się, że ty jesteś bystrzejszy od Bubby – mruknęłam w zadumie, a pies wydał krótkie, ostre szczeknięcie. – Więc chodź, Dean, przygotujmy ci posłanie – oznajmiłam ot tak, z czystej radości, że mam do kogo otworzyć usta. Owczarek powędrował za mną do sypialni, bardzo dokładnie sprawdzając po drodze wszystkie meble.