Wzruszały Martynę te codzienne rozmowy w kuchni. Rozczulała ją nieopisana radość, która bita od jej ojca, gdy patrzy} na Magdę. Jak on na nią patrzył!
Jeśli tak wygląda miłość, to Martyna chciała ją widzieć. Choćby miała ją tylko oglądać z daleka.
Reflektor z Gdańska zgasł. Tak nagle jak się zaświecił. Martyna świadomie go wyłączyła. Tak było bezpiecznie. Inaczej mogłoby się coś zapalić od krótkiego spięcia. A tak tylko się troszkę przykopciło. Serce się osmaliło. Wprawdzie trudno je było z początku doszorować, ale się udało.
Szorowała je razem z ojcem, Magdą, Tonym i złotymi szprotkami.
Szorowała z Romkiem i Teo, któremu przy tej okazji sprawdzała ilość pigmentu, czyniąc to na podstawie jakości przynoszonego przez Teo wina.
Jeśli wino było przednie, oznaczało to, że Teo nadal ma sporo pigmentu, tak jak większość południowców.
Doprali jej serce.
Ale ostateczny, właściwy kolor odzyskało pewnego piątku.
Martyna, łap – usłyszała znajomy glos za plecami.
Odwróciła się i instynktownie wyciągnęła przed siebie ręce. W samą porę. Inaczej ogromny bukiet z polnych kwiatów przytachany przez Remka wylądowałby w śnieżnej zaspie. Jak kwiatek przy kożuchu.
Co ty Remek, zwariowałeś? Kwiatami we mnie rzucasz?
A czym mam rzucać? Śniegowymi kulkami? Absolutnie nie nadają się na tę okazję.
O, więc jest okazja. Powiedz…
Martyno, kobieto, przyszła anglistko. Niebieskooka blondynko, łamaczko męskich serc…
Remik, jeszcze jedno słowo i zmuszona będę użyć brzytwy. Mów natychmiast – spojrzała na niego uważniej i spostrzegła lekki rumieniec. „Boże, chyba nie będzie mi się oświadczał” – przemknęło jej przez głowę.
Chłopie, poważna sprawa. Ty się czerwienisz.
Martynko, nie wiem, jak mam ci to powiedzieć…
Normalnie. Literka po literce. Może być po angielsku, byleby pełnym zdaniem.
Widzisz Martynko… Ja już nie będę chodził z tobą do kina.
Rozumiem, zwłaszcza po akcencie na „z tobą”. Remek, wariacie, to cudowna wiadomość. Ale musisz mi obiecać, że jedno wyjście na dziesięć zaliczasz ze mną, OK? To dla kogo te kwiaty? I skąd je wziąłeś? Spod śniegu wykopałeś? Biegnij z tym bukietem do niej!
Kwiaty są dla ciebie. Ona już dostała. Przed tobą.
No tak. Przed nią…
Wszystko działo się albo przed nią, albo za nią. Za późno lub za wcześnie.
Z Andrzejem było za wcześnie. A także za późno. Jakie to skomplikowane! Najpierw za wcześnie, bo nie czuła tego co on, a potem za późno, bo nie wiedziała, czy Andrzej czuje jeszcze to, co ona zaczynała czuć.
Paradoksalnie, gdy poznała profesora było za późno i za wcześnie zarazem.
Późno, bo żona. A za wcześnie, bo jednak czuła się trochę za młoda, by wiązać się na stałe z mężczyzną starszym prawie o 20 lat. Co innego romans, a co innego proza życia.
Dlatego tak bardzo cieszył ją sukces Remka na „polu sercowym”. Okazuje się, że nawet chłopak tak mało seksowny jak biurowy wieszak (cytując Magdę) może uwieść dziewczynę, Remek, oprócz niskiego wzrostu, nadwagi i okularów ma przecież TEN MÓZG. I wrażliwość. Optymizm. Radość z samego tylko faktu, że się urodził.
Martynko, to ja już pójdę. Pozdrów Magdę i ojca. Co u nich słychać?
Oj, Remik! Słychać, słychać. Co ja ci będę dużo mówić. Dobrze słychać. Ja tylko jestem prawie bezdomna, bo Magda zdobyta szturmem nie tylko serce ojca, ale i mieszkanie. Pozdrowię ich oczywiście. Jeśli tylko uda mi się dotrzeć do Szczytna.
Od kiedy postanowiła żyć bez mężczyzn, wyostrzyło jej się poczucie humoru.
Dlaczego mężczyźni tak „zaciemniali” jej obraz?
Wszystkim dookoła życie ułożyło się jakoś. Profesor wyjechał z rodziną na pięcioletni kontrakt na Uniwersytet w Kanadzie.
Ojciec przeżywa drugą młodość z Magdą.
Remek będzie chodził do kina z inną.
Nawet Tony poderwał podobno całkiem przyjemną sunię.
Nie wiedziała tylko, co z Andrzejem. Gdyby tylko pozwolił się przeprosić. Wyjaśniłaby. Pozwoliłaby całować swoją szyję. Pozwoliłaby zdjąć sobie stanik. I nie musiałby zapomnieć o tym zaraz za drzwiami.
Andrzej…
Wszystko miało swój bieg. Swój plan. To nieprawda, że codzienność zaczynająca się siedem razy w tygodniu myciem zębów rano i zmywaniem makijażu wieczorem, jest nudna. W tym czasie można też mieć normalne życie. Ciekawe. Pełne zdarzeń. Regularne. Bez erupcji, ale także bez poparzeń i grzechu. Kolokwia, egzamin, biblioteka, książki. Czasami wino wieczorem. Dużo muzyki.
Na to wino Martyna wpadała już sama do Teo, kontrolując poziom jego pigmentu. Teo, nie wina.
Słuchaj Teo, dlaczego wy, mężczyźni jesteście tacy niezdecydowani? – My? Niezdecydowani? – powtórzył głosem pełnym szczerego zdziwienia pomieszanego ze świętym oburzeniem. I natychmiast „zaszeleścił” znad deski do prasowania: – Martyna, którą mam założyć? Niebieszką czy żeloną? Wiesz, nie mogę szę żdeczydowacz.
Martyna podniosła się z podłogi, chwyciła do potowy pełną butelkę i bez żadnych wyrzutów sumienia, związanych z kradzieżą wina, wyszła z pokoju.
Jezu, chyba już nic się w moim życiu nie zmieni!
Muszę do Szczytna. Teraz, dzisiaj, natychmiast! Nad jezioro. Pooddychać zapachem wody. Wciągnąć głęboko powietrze. Prawie się nim zachłysnąć. Wsłuchać się w odgłos skrzypiącego pod butami śniegu. Pogłaskać Tony'ego. Przytulić się do ojca. Powrzucać z Magdą szprotki do słoika. Sprawdzić, czy dworzec autobusowy ma nadal rozmiary parkingu dla rowerów. Wtopić się we mgłę. Zniknąć w niej. Tak jak się znika w czapce – niewidce. Oj, gdyby tak znikały nasze problemy! Autobus. Ostatni do Szczytna dzisiaj. Piątek. Żeby tylko zdążyć. W ostatniej chwili wbiegła na dworzec. Autobus już ruszał. Wskoczyła, jak zwykle bez bagażu. Od progu jej radość ostudził kierowca:
Nie ma miejsc. To nie autobus na dziatki. Jutro będzie następny.
Jutro? Jakie jutro??? Ona musi teraz. Dzisiaj. Jutro już może być za późno. Mgła opadnie! Śnieg stopnieje! Magda zje całą zupę grzybową! Szprotki umrą!
Proszę pana, ja mogę siedzieć na podłodze. Mogę stać… niech pan zrozumie, ja muszę dojechać dzisiaj do Szczytna, proszę…
W tym momencie chłopak w zielonej kurtce stanął przy kierowcy i, podając mu swój bilet, powiedział:
Niech pan weźmie tę panią. Ja mogę jechać jutro. Niech pan otworzy bagażnik żebym mógł zabrać bagaż.
Andrzej szepnął do Martyny:
Nie zwracaj na niego uwagi. Masz miejsce przy środkowym wejściu. Ja pojadę jutro. Na mnie nikt nie czeka.
Martyna stała skamieniała, jakby ktoś odlał ją z brązu. Nie miała czucia ani w rękach, ani w nogach. Boże! To się chyba nazywa dejavu? Ale teraz będzie mądrzejsza. Dzisiaj wie, czego pragnie. Powoli, z namysłem powiedziała:
Ja na ciebie czekam. I albo jedziemy nad Małe i Duże razem, albo wysiadam teraz z tobą!
Kierowca zmełł przekleństwo pod nosem i machnął zrezygnowany ręką. Autobus ruszył. Wyjechał na szeroką równą drogę. Martyna zamknięta w ramionach Andrzeja wierzyła, że od tej chwili także i ona zaczyna stąpać po nowej, równej ścieżce. Niby znajomej, a obcej. Obcej, a znajomej. Serce radośnie łomotało w piersi, a tuż za uchem czuła ciepłe pocałunki Andrzeja. Tak było. Kilka tygodni temu.
Z zamyślenia wytrącił ją cichy głos:
Martynko, wracaj do łóżka, bo się przeziębisz. Stoisz bosymi stopami na podłodze. Chodź do mnie. Ogrzeję cię. Przecież nie chcemy, żebyś była chora, prawda?
Prawda Andrzejku. Nie chcemy – najbardziej teraz pragnęła, by ją dotykał. By zamykał w ustach jej kolczyk z kawałkiem ucha. By wodził opuszkami palców po jej ramionach. I ona pragnęła dotykać jego. Jak to kiedyś powiedziała Magda o Bon Jovim?: „chciałabym ssać jego mózg. To znaczy jego mózg także”. Martyna tak teraz miała. Pragnęła, by był. Teraz. Jutro. Zawsze.