Выбрать главу

Wciąż zwracając się do Paula, O’Brian kontynuował”

– Jest pan także pisarzem.

– Tak.

– Jest pan autorem cieszącego się powodzeniem podręcznika z literatury angielskiej. Napisał pan tuzin monografii na różne tematy i opisał historię naszego okręgu, a także dwie książki dla dzieci, jedną powieść…

– Powieść odniosła taki sukces, jak koń próbujący chodzić po linie – rzekł Paul. – Krytyk z „New York Timesa” napisał, że stanowi „wspaniały przykład akademickiego zadęcia, przeładowania tematami i symbolami, fatalnego braku treści i jakiejkolwiek linii narracyjnej, odznaczającego się naiwnością kogoś, kto mieszka w wieży z kości słoniowej”.

O’Brian uśmiechnął się.

– Czy każdy pisarz potrafi zacytować złe recenzje?

– Przypuszczam, że nie. Ale to wryło mi się w pamięć, bo zawiera nieprzyjemną dawkę prawdy.

– Pisze pan następną powieść? Czy dlatego wziął pan urlop naukowy?

Paul nie był zaskoczony pytaniem. Zrozumiał taktykę O’Briana.

– Tak, rzeczywiście, piszę nową powieść. Ta wreszcie będzie miała jasny wątek. – Zaśmiał się, pomniejszając wartość swojego pisarstwa.

– Jest pan również zaangażowany w pracę społeczną.

– Nie za bardzo.

– Mówię poważnie – nie zgodził się z nim O’Brian. – Fundacja szpitala dziecięcego, samorząd lokalny, rozdział stypendiów w college’u; oczywiście oprócz stałych zajęć i pisania. I nadal pan uważa, że nie jest człowiekiem sukcesu?

– Nie sądzę. Działalność społeczna to tylko parę spotkań w miesiącu. Nic wielkiego. Robię i tak niewiele, biorąc pod uwagę moje udane życie. – Paul przesunął się na skraj fotela. – Może obawia się pan, że nie będę miał czasu dla dziecka? Jeśli to pana niepokoi, proszę się dłużej nie martwić. Znajdę czas. Ta adopcja znaczy dla nas bardzo dużo, panie O’Brian. Oboje bardzo pragniemy dziecka i jeśli zostanie nam przyznane, z pewnością nie będziemy go zaniedbywać.

– O, jestem tego pewien – szybko powiedział O’Brian, unosząc dłonie w pojednawczym geście. – Nie o to mi chodziło, z pewnością nie. Jestem po państwa stronie. – Odwrócił twarz w stronę Carol.

– Pani doktor Tracy, a pani? Czy uważa się pani za kobietę sukcesu?

Błyskawica znów przecięła pancerz chmur, tym razem bliżej. Miało się wrażenie, że uderzyła nie dalej niż dwie przecznice od nich. Huk pioruna zatrząsł szybami w oknach.

Tę przerwę Carol wykorzystała na przemyślenie odpowiedzi i doszła do wniosku, że O’Brian oceni otwartość wyżej niż skromność.

– Tak. Mogę powiedzieć, że jestem kobietą sukcesu. Zaangażowałam się w parę społecznych akcji zapoczątkowanych przez Paula. Biorąc pod uwagę mój wiek, odnoszę sukcesy zawodowe, prowadząc praktykę psychiatryczną. Gościnnie wykładam w college’u, gdzie mam regularne zajęcia. Prowadzę też, pod kątem habilitacji, badania nad dziećmi autystycznymi. Latem pielęgnuję mały ogród warzywny, a w zimowe miesiące zajmuję się robótkami dziewiarskimi, i nawet myję zęby trzy razy dziennie, każdego dnia, bez wyjątku.

O’Brian roześmiał się.

– Trzy razy dziennie, tak? Och, pani jest zdecydowanie kobietą sukcesu.

Ciepłe brzmienie jego śmiechu przywróciło Carol pewność siebie.

– Jestem przekonana, że rozumiem pana wątpliwości. Obawia się pan, byśmy nie oczekiwali zbyt wiele od naszego dziecka.

– Właśnie – powiedział O’Brian. Zauważył jakąś nitkę na rękawie i strzepnął ją. – Rodzice – ludzie sukcesu – mają skłonność do zbyt surowego wychowywania dzieci, do zbyt pośpiesznych reakcji.

– Ten problem powstaje tylko wtedy, gdy rodzice nie są świadomi niebezpieczeństwa – odezwał się Paul. – Nawet jeśli Carol i ja należymy do ludzi sukcesu, z czym osobiście się nie zgadzam, nie będziemy zmuszać naszych dzieci, aby robiły więcej, niż są w stanie. Każdy powinien znaleźć własną drogę w życiu. Carol i ja zdajemy sobie sprawę, że dzieckiem trzeba kierować, a nie na siłę dopasowywać do schematu.

– Oczywiście – potwierdziła Carol.

O’Brian wyglądał na zadowolonego.

– Byłem przekonany, że usłyszę to od pana.

– W mojej praktyce psychiatrycznej mam do czynienia z pacjentami mającymi różne problemy – powiedziała Carol. – Jednak specjalizuję się w zaburzeniach psychicznych i emocjonalnych u dzieci i dorastającej młodzieży. Sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt procent moich pacjentów nie ma więcej niż siedemnaście lat. Leczyłam kilkoro dzieci, które cierpiały na poważne schorzenia psychiczne spowodowane przez wymagających rodziców, którzy zbyt serio podchodzili do ich osiągnięć szkolnych. To miało wpływ na wszelkie aspekty rozwoju intelektualnego i osobowego. Widziałam dzieci zranione, panie O’Brian, i opiekowałam się nimi najlepiej, jak umiałam. Prawdopodobnie, ze względu na te doświadczenia, nie mogłabym postępować ze swoimi dziećmi tak, jak tamci rodzice. To nie oznacza, że nie popełnię błędów. Jestem pewna, że będę je robiła. I to mnóstwo. Ale nie te, o których pan wspominał.

– Przekonujące jest to, co państwo powiedzieli – rzekł O’Brian, kiwając głową. – Przekonujące i bardzo dobrze wyłożone. Jestem pewien, że kiedy powtórzę państwa słowa przed komisją rekomendacyjną, będą całkowicie usatysfakcjonowani. – Strząsnął następny pyłek z rękawa. – Spodziewam się jeszcze jednego pytania: Przypuśćmy, że dziecko, które państwo adoptują, okaże się… no cóż… po prostu mniej inteligentne niż państwo. Czy to nie stanie się dla was powodem frustracji?

– Cóż, nawet gdybyśmy mogli mieć własne dziecko – odezwał się Paul – nie byłoby żadnej gwarancji, że urodzi się geniusz. Gdyby jednak było… opóźnione w rozwoju… także byśmy je kochali. Oczywiście, że tak. To samo dotyczy dziecka, które chcemy adoptować.

Carol zwróciła się do O’Briana”

– Myślę, że ma pan o nas zbyt wysokie mniemanie. Żadne z nas nie jest geniuszem, na litość boską! Zaszliśmy wysoko przede wszystkim dzięki pracy i wytrwałości, a nie ze względu na naszą wyjątkową błyskotliwość. Chciałabym, żeby tak było, ale prawda jest inna.

– Poza tym – dodał Paul – nie kocha się bliskiej osoby tylko za jej inteligencję. Liczy się cała osobowość, zestaw cech.

– Dobrze – powiedział O’Brian. – Cieszę się, że tak to pan odczuwa. Komisja również pozytywnie to odbierze.

Zamilkli, bo do ich uszu dobiegło z oddali wycie syren. Wozy strażackie. Teraz już nie tak odległe, coraz głośniejsze.

– Myślę, że te dwie ostatnie błyskawice spowodowały poważne szkody – odezwał się Paul.

O’Brian obrócił się z fotelem do okna, znajdującego się dokładnie za jego biurkiem.

– Rzeczywiście, piorun musiał uderzyć w pobliżu.

Carol podeszła do okna, ale nie dostrzegła dymu na żadnym z pobliskich dachów.

Syreny coraz bardziej się zbliżały.

– Więcej niż jeden wóz – stwierdził O’Brian.

Kilka strażackich wozów przejechało obok budynku, w którym się znajdowali, kierując się w stronę następnej przecznicy. Po chwili usłyszeli kolejne jednostki.

O’Brian podniósł się z fotela i podszedł do okna.

– To musi być coś poważnego – powiedział Paul, zbliżając się do O’Briana. – Wygląda na to, że wezwano co najmniej dwie ekipy strażackie.

– Widzę dym – odezwał się O’Brian.

Tu dzieje się coś złego.

Ta myśl zaatakowała Carol, przeraziła, jak brutalny policzek. Przeszył ją strach. Chwyciła poręcz fotela tak mocno, że złamała paznokieć.

Coś… złego… bardzo złego…

Nagle powietrze stało się przygniatająco ciężkie, gorące, lepkie, jak gorzki, trujący gaz. Próbowała odetchnąć i nie mogła. Na piersiach czuła niewidzialny, miażdżący ciężar.