— A co to znaczy?
— No… „Obejdź Górę z Drugiej Strony” — wyjaśniła niania.
— Och.
Kiedy wspinały się po schodach, babcia zachowywała niezwykłe u siebie milczenie.
Niania nie przejmowała się pukaniem. Otworzyła drzwi.
— Hej, hej, panie Kozaberger! — zawołała. — To znowu my, tak jak pan mówił. Oj, nie próbowałabym skakać przez okno. Jest pan na trzecim piętrze, a ten worek pieniędzy może być niebezpieczny, gdyby musiał się pan wspinać.
Mężczyzna cofał się pod ścianą tak, by w końcu między nim a czarownicami znalazło się biurko.
— Co się stało z trollem na dole? — zapytał.
— Postanowił wycofać się z interesów wydawniczych. — Niania usiadła i uśmiechnęła się promiennie. — Spodziewam się, że ma pan dla nas pieniądze.
Kozaberger zrozumiał, że znalazł się w ślepym zaułku. Wykrzywiał twarz na różne sposoby, wypróbowując w myślach rozmaite możliwe odpowiedzi. Wreszcie uśmiechnął się równie szeroko jak niania i zajął miejsce naprzeciw niej.
— Oczywiście, w tej chwili sytuacja jest dość trudna — powiedział. — Prawdę mówiąc, nie przypominam sobie gorszego okresu — dodał z rozsądną dozą szczerości.
Spojrzał na babcię. Jego uśmiech pozostał na miejscu, ale reszta twarzy zaczęła się wolno odsuwać.
— Ludzie jakoś nie chcą kupować książek — wyjaśnił. — A koszt grawerowania jest, powiedzmy sobie uczciwie, niegodziwy.
— Wszyscy, których znam, kupują Almanach — rzekła babcia. — Chyba każdy w Lancre kupuje Almanach, nawet krasnoludy. A to bardzo dużo półdolarówek. W dodatku książka Gythy sprzedaje się chyba znakomicie.
— Naturalnie, cieszę się, że jest taka popularna. Ale zapominają panie o dystrybucji, opłacaniu handlarzy, zużyciu…
— Wasz Almanach wystarczy dla całej rodziny na rok, oszczędnie — stwierdziła babcia. — Pod warunkiem że nikt się nie pochoruje, a papier będzie odpowiedni i cienki…
— Mój syn Jason zawsze kupuje dwa egzemplarze — zaznaczyła niania. — Naturalnie, ma liczną rodzinę. Drzwi do wygódki prawie się nie zamykają…
— Tak. Ale widzi pani, chodzi o to, że… Właściwie nic nie muszę pani płacić. — Kozaberger starał się nie zwracać uwagi na ich słowa. Jego uśmiech miał teraz całą twarz tylko dla siebie. — To pani mi zapłaciła za druk, a ja oddałem pani pieniądze. A nawet, o ile pamiętam, nasza księgowość popełniła drobną omyłkę na pani korzyść, choć nie mam zamiaru…
Cichł z wolna.
Babcia Weatherwax rozłożyła arkusz papieru.
— Te przepowiednie na przyszły rok… — zaczęła.
— Skąd pani je ma?
— Pożyczyłam. Mogę oddać, jeśli pan chce.
— Tak? Co z nimi?
— Są błędne.
— Co to znaczy: są błędne? Przecież to przepowiednie!
— Nie wyobrażam sobie deszczu curry w Klatchu w maju. Curry nie pojawia się tak wcześnie.
— Zna się pani na przepowiedniach? — spytał drwiąco Kozaberger. — Naprawdę? Bo ja drukuję je od lat.
— Nie zajmuję się takimi mądrymi przewidywaniami na całe lata do przodu — przyznała babcia. — Ale mogę całkiem dokładnie przedstawić panu jedną trzydziestosekundową.
— Doprawdy? I co takiego się zdarzy za trzydzieści sekund?
Babcia powiedziała.
Kozaberger ryknął śmiechem.
— Tak, to rzeczywiście niezłe. Powinna pani dla nas pracować! Słowo daję, ambitna próba. Lepsze niż samozapłon biskupa Quirmu, a to nawet nie nastąpiło! Za trzydzieści sekund, co?
— Nie.
— Nie?
— Teraz już dwadzieścia jeden — stwierdziła babcia.
Pan Kubeł zjawił się w Operze wcześnie, by sprawdzić, czy ktoś już dzisiaj zginął.
Dotarł aż do gabinetu i żadne zwłoki nie wypadły z mroku. Naprawdę nie spodziewał się czegoś takiego. Lubił operę. Wydawała się taka… artystyczna. Obejrzał setki spektakli i praktycznie nikt w tym czasie nie zginął, z jednym wyjątkiem sceny baletowej w „La Triviata”, kiedy to balerina została z przesadnym entuzjazmem rzucona na kolana starszego dżentelmena w pierwszym rzędzie. Jej nic się nie stało, ale starszy pan zmarł w jednej niewyobrażalnie szczęśliwej chwili.
Ktoś zastukał do drzwi.
Kubeł uchylił je na ćwierć cala.
— Kto nie żyje? — zapytał.
— Ni-nikt, panie Kubeł. Przyniosłem panu listy.
— Ach, to ty, Walterze. Dziękuję.
Odebrał pakiet i zamknął drzwi.
Przyszły rachunki. Zawsze przychodziły rachunki. Opera praktycznie sama się prowadzi, mówili mu. Owszem, ale nie uprzedzili, że trzeba ją napędzać pieniędzmi. Przejrzał pozostałe…
Zauważył kopertę z herbem Opery.
Patrzył na nią tak, jak można patrzeć na bardzo złego psa trzymanego na bardzo cienkiej smyczy.
Nic nie robiła. Leżała tylko i wyglądała na porządnie zaklejoną.
Po chwili wahania rozpruł ją nożem do papieru i rzucił na blat, jakby się bał, że ugryzie. Nie ugryzła jednak, więc ostrożnie wyjął złożony list. Przeczytał.
Drogi panie Kubeł,
Byłbym niezwykle wdzięczny, gdyby dziś wieczorem Christine zaśpiewała partię Laury. Zapewniam pana, że doskonale sobie poradzi.
Drugi skrzypek trochę się spóźnia, a wczorajszy drugi akt był — szczerze wyznam — wyjątkowo drewniany. Naprawdę trzeba to poprawić. Niech wolno mi będzie wyrazić radość z przybycia senora Basiliki.
Gratuluję, że udało się panu go zaangażować.
Życząc wszelkich sukcesów
— Panie Salzella!
Salzella został w końcu sprowadzony. Przeczytał list.
— Nie ma pan chyba zamiaru ustąpić? — zapytał.
— Ona rzeczywiście wspaniale śpiewa.
— Myśli pan o tej Nitt?
— Ja, no… tak… wie pan, o co mi chodzi.
— Ale to zwykły szantaż!
— Doprawdy? Przecież niczym nie grozi.
— Pozwolił pan jej… to znaczy im pan pozwolił śpiewać wczoraj wieczorem, i jak na tym wyszedł biedny Undershaft?
— W takim razie co pan radzi?
Znów usłyszeli nierówne stukanie do drzwi.
— Wejdź, Walterze! — zawołali równocześnie.
Walter wszedł chwiejnie, dźwigając węglarkę.
— Rozmawiałem z komendantem Vimesem ze Straży Miejskiej — poinformował Salzella. — Obiecał, że na dzisiejsze przedstawienie przyśle swoich najlepszych ludzi. Zamaskowanych.
— Mówił pan chyba, że wszyscy są niekompetentni.
Salzella wzruszył ramionami.
— Musimy postępować zgodnie z przepisami. Wie pan, że doktor Undershaft został uduszony, a potem dopiero zawieszony?
— Powieszony — poprawił go odruchowo Kubeł. — Ludzie bywają powieszeni. Zawiesza się mięso.
— Naprawdę? Wdzięczny jestem za tę informację. No więc nasz biedny stary Undershaft został najwyraźniej uduszony. A potem zawieszony.
— Doprawdy, Salzella, ma pan dość dziwne poczucie…
— Skończyłem już, panie Kubeł.
— Tak, Walterze, dziękuję. Możesz iść.
— Tak, panie Kubeł.
Walter bardzo sumiennie zamknął za sobą drzwi.
— Obawiam się, że tutaj to konieczność — wyjaśnił Salzella. — Jeśli człowiek nie znajdzie jakiegoś sposobu, żeby sobie radzić z tymi… Dobrze się pan czuje, Kubeł?
— Co? — Kubeł, który wpatrywał się w zamknięte drzwi, potrząsnął głową. — Aha. Tak. Hm. Walter…