Upiór lekko skinął głową. Wyciągnął przed siebie hebanową laskę, chwycił za oba końce i pociągnął. Wysunęła się długa, wąska klinga.
— Wiem, kim jesteś! — zawołała Agnes, gdy zrobił krok do przodu. — Mogłabym ci chyba pomóc! Może to nie była twoja wina! — Cofała się. — Przecież ja ci nic nie zrobiłam! Nie musisz się mnie bać!
Cofała się coraz szybciej. Upiór postępował za nią. Oczy w ciemnych otworach maski migotały jak niewielkie klejnoty.
— Jestem twoim przyjacielem, nie rozumiesz? Proszę cię, Walterze! Walterze!
Z daleka odpowiedział jej dźwięk, który wydawał się głośny jak grom, a w tych okolicznościach był równie mało prawdopodobny jak kociołek z czekolady.
Był to brzęk uchwytu wiadra.
— Co się stało, panienko Perdito Nitt?
Upiór zawahał się.
Zabrzmiały kroki. Nieregularne kroki.
Upiór opuścił klingę, otworzył furtkę w udającym zamkowy mur elemencie dekoracji, skłonił się ironicznie i zniknął.
Walter wyłonił się zza rogu.
Nie przypominał błędnego rycerza. Przede wszystkim miał na sobie strój wieczorowy, najwyraźniej uszyty na kogoś o całkiem innej sylwetce. Na jego głowie wciąż tkwił beret. Walter miał też fartuch, a dźwigał wiadro i szczotkę na kiju. Ale żaden bohaterski wybawca z lancą nie przegalopował dumniej po zwodzonym moście. Waltera praktycznie otaczał złoty blask.
— Co się stało panience Christine?
— Ona, tego… no… zemdlała — odparła Agnes. — Prawdopodobnie… tak, być może z podniecenia. Dzisiejszym spektaklem. Operą. Tak. Chyba. Z podniecenia. Wieczornym występem.
Walter przyjrzał się jej niespokojnie.
— Tak — przyznał cierpliwie. I dodał: — Wiem, gdzie jest skrzynka z lekami, mam ją przynieść?
Christine jęknęła i zatrzepotała rzęsami.
— Gdzie ja jestem?
Perdita zgrzytnęła zębami Agnes. „Gdzie ja jestem?”. Człowiek nie mówi takich rzeczy, kiedy odzyskuje przytomność po omdleniu. Mówi takie rzeczy, bo słyszał, że tak powinien się zachowywać, odzyskując przytomność.
— Zemdlałaś — wyjaśniła jej Agnes. Spojrzała badawczo na Waltera. — Skąd się tu wziąłeś, Walterze?
— Muszę wyszorować wygódkę maszynistów, panno Nitt. Ciągle są z nią kłopoty, pracuję tam już od miesięcy!
— Ale masz na sobie strój wieczorowy!
— Tak, bo potem będę kelnerem. Brakuje ludzi i nie ma kto podawać, jak będą pili drinki i jedli kiełbaski na patyczkach przed operą.
Nikt nie mógłby się poruszać tak prędko. Owszem, Walter i Upiór nie znaleźli się w tym magazynie równocześnie, ale przecież słyszała jego głos. Nikomu nie wystarczyłoby czasu, by schować się za stosami dekoracji i po paru sekundach wyjść po przeciwnej stronie pomieszczenia. Chyba że byłby jakimś magiem. Z opowieści dziewcząt wynikało co prawda, że często widywały Upiora w dwóch miejscach równocześnie… Może były tu inne ukryte przejścia, podobne do tych zapomnianych schodów. Może…
A zatem Walter Plinge nie jest Upiorem. Nie warto szukać jakiegoś ekscytującego wytłumaczenia, by udowodnić fałszywe twierdzenie.
Powiedziała o tym Christine. Cóż, Christine spoglądała właśnie na nią nieco zdziwiona, gdy Walter pomagał jej wstać. Powiedziała też André, ale on chyba nie uwierzył, więc nic się nie stało.
To znaczy, że Upiorem jest…
…ktoś inny.
A taka była pewna.
— Spodoba ci się, mamo. Na pewno.
— To nie dla takich jak my, Henry. Nie wiem, czemu pan Morecombe nie dał ci biletów na występ Nellie Stamp w Muzyk Holu. To jest porządna muzyka. Piosenki, które można zrozumieć.
— Piosenki o tym, jak młoda alchemiczka bada gazy i ciecze, nie są zbyt kulturalne, mamo.
Dwie osoby przeciskały się między przechodniami, zmierzając w stronę Opery. Tak brzmiała ich rozmowa.
— Ale są śmieszne. I nie trzeba pożyczać ubrań. Moim zdaniem to durnota, że trzeba się specjalnie ubierać tylko po to, by posłuchać muzyki.
— To pogłębia doznania — wyjaśnił młody Henry, który gdzieś o tym czytał.
— Ale niby skąd muzyka wie? — nie ustępowała jego matka. — Za to taka Nellie Stamp…
— Chodźmy, mamo.
Przewidywał, że czeka go jeden z… takich wieczorów.
Henry Lawsy bardzo się starał. I biorąc pod uwagę, z jakiego miejsca zaczynał, nie wychodziło mu to źle. Był sekretarzem w firmie Morecombe, Slant i Honeyplace, nieco staroświeckiej spółce prawniczej. Jedną z przyczyn jej nie całkiem nowoczesnego podejścia do świata mógł być fakt, że panowie Morecombe i Honeyplace byli wampirami, a pan Slant — zombi. Wszyscy trzej partnerzy byli więc formalnie martwi, choć nie przeszkadzało im to żywo zajmować się codzienną pracą, wykonywaną zresztą — w przypadku pana Morecombe’a i Honeyplace’a — raczej nocą.
Z punktu widzenia Henry’ego, trafił dobrze. Godziny urzędowania okazały się wygodne, praca niezbyt uciążliwa. Jedyne, co go niepokoiło, to możliwości awansu. Trudno liczyć, że śmierć któregoś z przełożonych stworzy jakąś okazję, skoro wszyscy i tak nie żyją. Uznał więc, że jedyną szansą sukcesu jest Doskonalenie Umysłu, co starał się czynić przy każdej okazji. Aby najdokładniej opisać umysł Henry’ego Lawsy, wystarczy stwierdzić, że gdyby dać mu książkę „Jak udoskonalić swój umysł w pięć minut”, czytałby ją ze stoperem w ręku. W drodze przez życie często hamowało go przytłaczające poczucie własnej ignorancji — choroba dotykająca zbyt niewiele osób.
Pan Morecombe podarował mu dwa bilety do Opery, w nagrodę za rozwiązanie wyjątkowo problematycznej sprawy cywilnej. Henry zaprosił swoją matkę, gdyż stanowiła sto procent znanych mu kobiet.
Ludzie zwykle ostrożnie ściskali rękę Henry’ego, w obawie że może odpaść.
Kupił książkę o operze i przeczytał ją uważnie. Słyszał bowiem, że nie wypada iść na przedstawienie, nie wiedząc, o czym opowiada, a szansa dowiedzenia się tego już na miejscu, podczas oglądania, jest raczej nikła. Teraz ciężar tomiku w kieszeni dodawał mu pewności siebie. Wszystko, czego było mu trzeba, by wieczór był udany, to mniej krępująca rodzicielka.
— Kupimy jakieś orzeszki, zanim wejdziemy? — spytała.
— Mamo, w operze nie sprzedają orzeszków.
— Nie ma orzeszków? To co niby człowiek ma robić, gdyby piosenki mu się nie spodobały?
Podejrzliwe oczy Greeba błyszczały w ciemności.
— Szturchnij go kijem od miotły — zaproponowała babcia.
— Nie — zaprotestowała niania. — Z kimś takim jak Greebo potrzeba odrobiny łagodności.
Babcia przymknęła oczy i machnęła ręką.
Spod kredensu dobiegł głośny pisk i odgłos gorączkowego drapania. Potem, ryjąc pazurami podłogę, wyjechał tyłem Greebo. Walczył przez cały czas.
— Chociaż sporo okrucieństwa też może rozwiązać problem — przyznała niania. — Nigdy specjalnie nie lubiłaś kotów, co, Esme?
Greebo pewnie syknąłby na babcię, tyle że nawet w jego kocim mózgu było dość inteligencji, by zrozumieć, że nie jest to najlepsze posunięcie.
— Daj mu te rybie jajeczka — poradziła babcia. — Równie dobrze może je zjeść teraz, jak później.
Greebo obejrzał miskę. A zatem wszystko w porządku: chciały dać mu jeść.
Babcia skinęła na nianię. Wyciągnęły ręce, otwierając dłonie.
Greebo zdążył pożreć połowę kawioru, gdy poczuł, że To się zaczyna.