Выбрать главу

— Mrrauuu… — zajęczał, a jego głos nabierał głębi. Pierś się rozrastała. Rósł coraz wyżej, gdy wydłużały się pod nim nogi. — …Mmmiiiiaaa…

— Frak ma w piersi czterdzieści cztery cale — przypomniała niania.

Babcia kiwnęła głową.

— …aauuuu…

Twarz się spłaszczyła, wąsy zgęstniały, nos Greeba zyskał niezależne życie…

— …uuuss… sszlag!

— Widać, że ostatnio coraz szybciej się orientuje — stwierdziła z dumą niania.

— Włóż zaraz coś na siebie, mój chłopcze — zaproponowała babcia, która zamknęła oczy.

Zresztą nie robiło to wielkiej różnicy, co musiała potem przyznać. Całkowicie ubrany Greebo wciąż potrafił jakoś zakomunikować otoczeniu swoją nagość pod spodem. Zawadiacki wąs, długie bokobrody i zwichrzone czarne włosy, w połączeniu z dobrze rozwiniętym umięśnieniem, wywoływały wrażenie przystojnego bukaniera albo romantycznego poety, który zrezygnował z opium i przerzucił się na czerwone mięso. Blizna przecinała mu twarz, a opaska przesłaniała oko. Kiedy się uśmiechał, emanował czystą, podniecająco niebezpieczną lubieżnością. Potrafiłby nawet przez sen okazywać dumne lekceważenie. Prawdę mówiąc, Greebo mógłby molestować seksualnie, nawet siedząc spokojnie w sąsiednim pokoju.

Oczywiście nie dotyczyło to czarownic. Dla babci kot był kotem, niezależnie od swojego wyglądu. A niania Ogg zawsze myślała o nim jako o Panu Puszku.

Poprawiła mu muszkę, odstąpiła i przyjrzała się krytycznie.

— Co o tym myślisz?

— Wygląda jak skrytobójca, ale może być — uznała babcia.

— Jak możesz tak o nim mówić!

Greebo na próbę pomachał rękami i spróbował chwycić laskę. Palce potrzebowały nieco wprawy, ale kocie odruchy pomagały w nauce.

Niania żartobliwie pomachała mu palcem przed nosem. Bez przekonania machnął na nią rozczapierzoną dłonią.

— A teraz zostaniesz z babcią i będziesz robił to, co ci każe, jak grzeczny chłopak — powiedziała.

— Ta-ak, nia-niu — zgodził się niechętnie Greebo. Udało mu się prawidłowo złapać laskę.

— I żadnych bójek.

— Nie-e, nia-niu.

— I żebyś nie zostawiał kawałków ludzi na wycieraczce.

— Nie-e, nia-niu.

— Żeby potem nie było kłopotu, jak z tymi rabusiami w zeszłym miesiącu.

— Nie-e, nia-niu.

Był przygnębiony. Ludzie nie umieją się bawić. Nawet najbardziej podstawowe czynności wiążą się z niewiarygodnymi komplikacjami.

— I nie zmieniaj się w kota, dopóki ci nie powiemy.

— Ta-ak, nia-niu.

— Rozegraj to jak należy, a śledź cię nie minie.

— Ta-ak, nia-niu.

— Jak go nazwiemy? — spytała babcia. — Nie może przecież być Greebem, zresztą zawsze uważałam, że to głupie imię dla kota.

— Wiesz, wygląda arystokratycznie… — zaczęła niania.

— Wygląda jak bezmózgi, przystojny łajdak — poprawiła ją babcia.

— Arystokratycznie — upierała się niania.

— Na jedno wychodzi.

— W każdym razie nie możemy go nazywać Greebo.

— Coś wymyślimy.

Ponury Salzella stał oparty o marmurową balustradę szerokich schodów w foyer i smętnie zaglądał do wnętrza swojego drinka.

Zawsze mu się wydawało, że jedną z podstawowych wad całego operowego interesu jest publiczność. Była całkiem nieodpowiednia. Jedyni widzowie gorsi od tych, którzy całkiem nie znali się na muzyce i których wyobrażenie o rozsądnie wyrażonej opinii brzmiało „Podobał mi się ten kawałek przy końcu, kiedy jej głos zaczął tak się trząść”, to ci, którym się wydawało, że się znają…

— Może drinka, panie Salzella? Mamy dużo, wie pan.

Walter Plinge zbliżył się w swym czarnym fraku, w którym wyglądał jak dobrej klasy strach na wróble.

— Plinge, pytaj tylko: „Czy pan się czegoś napije?”. I zdejmij ten śmieszny beret.

— Mama mi go zrobiła!

— Jestem tego pewien, ale…

Zbliżył się Kubeł.

— Mówiłem chyba, żeby trzymał pan senora Basilicę z dala od kanapek — syknął.

— Przykro mi, ale nie znalazłem dostatecznie grubego łańcucha — odparł Salzella, skinieniem dłoni odsyłając Waltera. — A właściwie czy nie powinien teraz obcować ze swą muzą w garderobie? Kurtyna idzie w górę za dwadzieścia minut.

— Powiedział, że lepiej śpiewa z pełnym żołądkiem.

— W takim razie czekają nas dziś niezwykłe doznania artystyczne.

Kubeł odwrócił się i rozejrzał.

— Wszystko idzie dobrze — powiedział.

— Raczej tak.

— Wie pan, że straż tu jest? W tajemnicy. Wmieszali się w tłum.

— Aha. Niech zgadnę…

Salzella przyjrzał się widzom. Dostrzegł bardzo niskiego mężczyznę we fraku uszytym na większego mężczyznę. Jeszcze łatwiej dało się to poznać po operowej pelerynie wlokącej się za nim po podłodze. Nadawała mu wygląd superbohatera, który zbyt wiele czasu spędził w pobliżu kryptonitu. Na głowie miał zdeformowany futrzany cylinder i usiłował dyskretnie palić papierosa.

— Chodzi o tego małego człowieczka z napisem „Strażnik w przebraniu” błyskającym nad głową?

— Gdzie? Nie zauważyłem nic takiego!

Salzella westchnął.

— To kapral Nobby Nobbs — wyjaśnił ze znużeniem. — Jedyna znana osoba, która potrzebuje dowodu tożsamości, by wykazać, do jakiego należy gatunku. Widziałem, że wmieszał się w trzy duże sherry.

— Ale nie jest jedyny — bronił się Kubeł. — Potraktowali sprawę poważnie.

— Rzeczywiście — zgodził się Salzella. — Jeśli na przykład spojrzymy w tamtą stronę, zobaczymy sierżanta Detrytusa, który jest trollem i włożył coś, co w danych okolicznościach należy uznać za całkiem dobrze dopasowany garnitur. Uważam więc, że trochę szkoda, iż zapomniał zdjąć hełm. Tych osobników, jak pan rozumie, straż wydelegowała ze względu na ich umiejętność wmieszania się w tłum.

— Na pewno się przydadzą, gdyby Upiór znowu uderzył — upierał się przygnębiony Kubeł.

— Upiór musi tylko… — Salzella urwał nagle. Zamrugał. — Wielcy bogowie… — szepnął. — Kogo ona znalazła?

Kubeł obejrzał się.

— To lady Esmeralda… och!

Greebo szedł obok niej tym swobodnym krokiem, na widok którego kobiety wpadają w zadumę, a mężczyznom bieleją knykcie. Gwar rozmów przycichł na chwilę, po czym rozległ się znowu, nieco wyższy.

— Jestem pod wrażeniem — oświadczył Salzella.

— Z pewnością nie wygląda na dżentelmena — stwierdził Kubeł. — Proszę spojrzeć na kolor tego oka.

Wykrzywił usta w czymś, co — miał nadzieję — było uśmiechem. Skłonił się.

— Lady Esmeraldo! — zawołał. — Jak miło znów panią widzieć! Czy zechce nas pani przedstawić swojemu… gościowi?

— To lord Gribeau — zaprezentowała towarzysza babcia. — A to pan Kubeł, właściciel, i pan Salzella, który, jak się zdaje, kieruje tą instytucją.

— Cha, cha — rzekł Salzella.

Gribeau warknął, odsłaniając siekacze dłuższe niż wszystkie, jakie Kubeł w życiu oglądał poza ogrodem zoologicznym. Nigdy też nie widział takiego zielonożółtego oka. Coś było nie w porządku ze źrenicą…

— Aha, ha — powiedział. — Mogę coś dla pana zamówić?

— Napije się mleka — oznajmiła stanowczo babcia.

— Pewnie musi dbać o kondycję — mruknął Salzella.

Babcia odwróciła się błyskawicznie. Jej mina mogłaby wytrawiać stal.