Za kurtyną pan Trubelmacher rozpoczął uwerturę.
Enrico, który przeżuwał udko kurczęcia, starannie odłożył kość na talerz i skinął głową. Trzymający tacę maszynista odbiegł pospiesznie.
Opera się rozpoczęła.
Pani Plinge dotarła do stóp szerokich schodów i zdyszana oparła się o balustradę.
Przedstawienie się rozpoczęło. Wokół nie było nikogo. Nie słyszała odgłosów pogoni.
Wyprostowała się i spróbowała uspokoić oddech.
— Hej, hej, pani Plinge!
Niania Ogg, wymachując butelką szampana jak maczugą, sunęła już z dużą prędkością, gdy weszła w pierwszy łuk balustrady. Pochyliła się jednak niczym profesjonalistka, utrzymała równowagę, wjeżdżając na prostą, wychyliła się przed kolejnym skrętem…
…który pozostawił przed nią już tylko złoconą statuę na samym dole. Taki jest los wszystkich poręczy wartych zjeżdżania, że zawsze na końcu czeka coś paskudnego. Jednak niania Ogg zareagowała perfekcyjnie: pędząc w dół, przerzuciła nogę i odepchnęła się. Podkute buty pozostawiły rysy w marmurze, kiedy z niepełnym piruetem wyhamowała przed uciekinierką.
Pani Plinge została porwana w powietrze i przeniesiona do cienia za posągiem.
— Nie chce pani nawet próbować ucieczki przede mną — szepnęła niania, dłonią mocno zatykając pani Plinge usta. — Woli pani raczej zaczekać tutaj… cichutko. I niech pani nie myśli, że jestem miła. Jestem, ale tylko w porównaniu z Esme, a to obejmuje praktycznie wszystkich…
— Mmf!
Jedną ręką mocno trzymając panią Plinge za ramię, a drugą zasłaniając jej usta, niania wyjrzała zza posągu. W oddali słyszała śpiew.
Nic więcej się nie działo. Po chwili niania zaczęła się niepokoić. Może się przestraszył? Może pani Plinge przekazała mu jakiś sygnał? Może uznał, że świat jest obecnie zbyt niebezpieczny dla Upiorów, choć niania wątpiła, by coś takiego przyszło mu do głowy…
W tym tempie pierwszy akt się skończy, zanim…
Gdzieś otworzyły się drzwi. Chuda postać w wieczorowym stroju i śmiesznym berecie minęła foyer i weszła na schody. Na szczycie skręciła w stronę lóż i zniknęła.
— Widzi pani… — Niania starała się jakoś opanować sztywność rąk. — Chodzi przede wszystkim o to, że Esme jest dość głupia…
— Mmf?
— …więc uważa, że najbardziej oczywistą drogą wchodzenia i wychodzenia z loży są dla Upiora drzwi. Uważa, że jeśli nie można znaleźć ukrytego przejścia, to pewnie go nie ma. Tajne przejście, którego nie ma, jest najlepsze z możliwych, bo żaden pętak go nie odkryje. Wy tutaj wszyscy kombinujecie za bardzo operowo. Tkwicie w tym gmachu, słuchacie głupich historii, co nie mają żadnego sensu, i to pewnie działa wam jakoś na głowy. Ludzie nie mogą znaleźć klapy, więc mówią: „Coś takiego, jaka to musi być sprytnie ukryta klapa”. Za to normalny człowiek, na przykład Esme albo ja, mówi: „Może w takim razie jej tam nie ma”. A najlepszy sposób, żeby Upiór mógł wszędzie chodzić, nie będąc widziany, to taki, żeby wszyscy go widzieli, ale nikt nie zauważał. Ludzie nie zauważają Waltera. Starają się patrzeć w inną stronę.
Ostrożnie rozluźniła uścisk.
— Nie winie pani, pani Plinge, bo dla któregoś ze swoich zrobiłabym to samo. Ale lepiej by było, gdyby pani od początku zaufała Esme. Pomoże pani, jeśli zdoła.
Puściła panią Plinge, lecz na wszelki wypadek wciąż ściskała butelkę szampana.
— A jeśli nie zdoła? — szepnęła pani Plinge.
— Myśli pani, że to Walter ich wszystkich mordował?
— To dobry chłopak!
— Jestem pewna, że to znaczy „nie”, prawda?
— Wsadzą go do więzienia!
— Jeśli to on mordował, Esme do tego nie dopuści — zapewniła ją niania.
Coś przejaśniło się w niezbyt bystrym umyśle pani Plinge.
— Co to znaczy, że do tego nie dopuści? — spytała.
— To znaczy — odparła niania — że jeśli ktoś zdaje się na łaskę Esme, lepiej, żeby naprawdę na nią zasługiwał.
— Och, pani Ogg!
— A teraz proszę się już o nic nie martwić — pocieszyła ją niania, odrobinę za późno, biorąc pod uwagę okoliczności.
Przyszło jej do głowy, że najbliższa przyszłość może się okazać łatwiejsza dla wszystkich, jeśli pani Plinge zyska nieco zasłużonego odpoczynku. Sięgnęła pod suknię i wyjęła butelkę z mętną pomarańczową cieczą.
— Dam pani łyczek czegoś specjalnego na uspokojenie nerwów…
— Co to jest?
— Coś w rodzaju toniku. — Niania odkorkowała kciukiem; w górze na suficie zaczęła się marszczyć farba. — Robi się to z jabłek. No… głównie z jabłek.
Walter Plinge stanął przed drzwiami ósmej loży i rozejrzał się czujnie. Potem zdjął beret i wyjął z niego maskę. Beret schował do kieszeni.
Wyprostował się. Wyglądało to tak, jakby Walter Plinge w masce był o kilka cali wyższy.
Sięgnął do kieszeni po klucz i otworzył drzwi. Postać, która weszła do loży, nie poruszała się jak Walter Plinge. Poruszała się tak, jakby w pełni panowała nad każdym nerwem i każdym atletycznym mięśniem.
W loży rozbrzmiewała muzyka i głosy operowe. Ściany wybito aksamitem, z przodu wisiały kotary. Fotele były wysokie i miękkie.
Upiór wybrał jeden z nich i usiadł.
Ktoś pochylił się do niego z sąsiedniego fotela.
— Nie mmmrożesz jeśśść mrroich rrrybich jajeczek! — powiedział.
Upiór poderwał się z miejsca. Szczęknął zamek w drzwiach.
Babcia wyszła zza kotary.
— No, no. Znowu się spotykamy.
Cofnął się do samej balustrady.
— Chyba nie powinieneś skakać — zauważyła babcia. — Na dół jest kawał drogi. — Skoncentrowała na masce swoje najlepsze spojrzenie. — A teraz, panie Upiorze…
Stanął na balustradzie, zasalutował ekstrawagancko i skoczył.
Babcia zamrugała zdziwiona. Do tej pory Spojrzenie zawsze działało.
— Za ciemno — mruknęła. — Greebo!
Miska kawioru wypadła z niewprawnych palców, co sprawiło, że niektórzy widzowie na parterze doświadczyli nadprzyrodzonego zjawiska.
— Ta-ak, bab-ciu.
— Łap go! Nie pożałuję ci śledzia!
Greebo prychnął z zadowoleniem. To już lepiej. Opera zaczęła tracić dla niego urok, kiedy zrozumiał, że nikt nie obleje śpiewających wiadrem zimnej wody.
Za to na pościgach znał się dobrze. I lubił się bawić z przyjaciółmi.
Agnes kątem oka dostrzegła poruszenie. Ktoś wyskoczył z loży i wspinał się na balkon. Potem ruszył za nim ktoś inny, chwytając się pozłacanych cherubinów.
Śpiewacy urwali w pół taktu. Nie sposób było nie rozpoznać prowadzącej postaci — to był Upiór.
Bibliotekarz zauważył, że orkiestra przestała grać. Po drugiej stronie płachty dekoracji ucichli także śpiewacy. Słyszał gwar nerwowych rozmów, jeden czy drugi krzyk…
Zjeżyły mu się włosy na całym ciele. Zmysły, przeznaczone do ochrony jego gatunku w głębi dżungli, szybko dostosowały się do warunków miejskich. Miasto było po prostu bardziej suche i żyło tu więcej drapieżników.
Sięgnął po odrzuconą muszkę i bardzo starannie zawiązał ją sobie na czole, przez co wyglądał jak bardzo wytworny wojownik kamikaze. Odsunął nuty i przez chwilę wpatrywał się w pustkę. Instynktownie pojmował, że pewne sytuacje wymagają akompaniamentu.
Organom brakowało niektórych całkiem podstawowych — jego zdaniem — możliwości, takich jak pedał gromu, stodwudziestoośmiostopowa piszczałka trzęsienia ziemi, oraz pełnego manuału odgłosów zwierzęcych. Był jednak przekonany, że coś interesującego da się uzyskać z rejestrów basowych.