Greebo pędził Broad Wayem. Nie czuł się już dobrze. Mięśnie drgały dziwnie, a mrowienie u nasady pleców sugerowało, że ogon chciałby odrosnąć. Uszy natomiast zdradzały wyraźną ochotę, by przemieścić się w górę głowy, co zawsze jest krępujące, kiedy zdarza się w towarzystwie.
W jego przypadku towarzystwo znajdowało się jakieś pięćdziesiąt sążni za nim i najwyraźniej zamierzało przemieścić jego uszy na sporą odległość od ich obecnej pozycji. Nie przejmując się skrępowaniem.
W dodatku odległość malała. Greebo był znany z szybkiego biegu, jednak nie wtedy, kiedy co kilka sekund kolana usiłują odwrócić kierunek zginania.
Zwykle gdy był ścigany, wskakiwał na beczkę deszczówki za chatką niani Ogg i przejeżdżał ścigającemu pazurami po nosie, gdy tylko tamten wynurzył się zza węgła. Ponieważ obecnie wymagałoby to pięćsetmilowego skoku, należało szukać innych możliwości.
Przed jednym z domów czekał powóz. Greebo podbiegł, wskoczył na kozioł, chwycił lejce i rzucił okiem na woźnicę.
— Spadauuuj!
Zęby Greeba błysnęły w blasku księżyca. Woźnica wykazał się zdrowym rozsądkiem i chęcią zachowania także zdrowego ciała. Odskoczył do tyłu i zniknął w ciemności.
Konie stanęły dęba i spróbowały z miejsca przejść do galopu. Zwierzęta trudniej oszukać niż ludzi — wiedziały, że to, co siedzi z tyłu, to po prostu bardzo duży kot. Fakt, że miał ludzkie kształty, wcale ich nie uspokajał.
Powóz potoczył się naprzód. Greebo obejrzał się nad drgającym nerwowo ramieniem i drwiąco pomachał łapą tłumowi ludzi z pochodniami. Efekt tak go zachwycił, że wspiął się na rozkołysany dach i dalej szydził z pogoni.
Wszystkie koty mają skłonność, by z bezpiecznego miejsca prychać wyzywająco na przeciwnika. W tych okolicznościach jednak byłoby lepiej, gdyby kocie skłonności obejmowały też umiejętność kierowania.
Koło uderzyło o krawężnik na Mosiężnym Moście; sunęło dalej ze zgrzytem, krzesząc iskry żelazną obręczą. Wstrząsy strąciły Greeba z dachu w połowie gestu. Wylądował na nogach pośrodku ulicy, a przerażone konie pędziły dalej, ciągnąc huśtający się na boki powóz.
Ścigający zatrzymali się.
— Co on teraz robi?
— Stoi.
— Jest sam, a nas jest wielu. Łatwo go pokonamy.
— Dobry pomysł. Na trzy wszyscy się na niego rzucimy, zgoda? Raz… dwa… trzy. — Chwila milczenia. — Nie pobiegłeś!
— Ty też nie!
— Owszem, ale ja liczyłem do trzech.
— Pamiętasz, co spotkało pana Poundera?
— Niby tak… Chociaż nigdy go właściwie nie lubiłem.
Greebo warknął. Z jego ciałem działy się dziwne, łaskoczące rzeczy. Odchylił głowę do tyłu i zaryczał.
— Słuchajcie, w najgorszym razie da radę jednemu z nas, może dwóm…
— Aha. I to ma być dobrze, tak?
— Może coś sobie zrobił, kiedy spadł z powozu…
— Brać go!
Tłum go otoczył. Greebo, walcząc z polem morfogenetycznym kołyszącym się wściekle między jednym gatunkiem a drugim, najbliższemu człowiekowi przyłożył pięścią w twarz, a następnemu rozerwał koszulę czymś, co przypominało raczej wielką łapę z pazurami.
— O szllaaauuu…
Pochwyciło go dwadzieścia rąk. I nagle, w zamieszaniu i ciemności, ręce te trzymały już tylko ubranie i pustkę. Mściwe buty trafiały w powietrze. Pałki, z rozmachem wymierzone w warczącą paszczę, świszczały w mroku, zataczały kręgi i powracały, trafiając swych właścicieli.
— …uuaaauuu!
Niedostrzeżony w tłoku, pocisk szarej sierści z uszami płasko położonymi na głowie wystrzelił spomiędzy poplątanych nóg.
Kopanie i ciosy ustały dopiero wtedy, kiedy stało się jasne, że tłum atakuje już tylko siebie. A ponieważ iloraz inteligencji tłumu równy jest IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników, nikt już nigdy nie zrozumiał, co właściwie się stało. Na pewno otoczyli Upiora i z całą pewnością nie mógł uciec. Pozostała po nim tylko maska i podarty strój wieczorowy. Zatem, rozumował tłum, musiał skończyć w rzece. I dobrze mu tak.
Zadowoleni, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, udali się do najbliższej gospody.
Na ulicy pozostał tylko sierżant hrabia de Tritus i kapral hrabia de Nobbs, którzy dowlekli się na most i obejrzeli strzępy tkaniny.
— Komendant Vimes nie… nie… nie będzie zadowolony — zmartwił się Detrytus. — Lubi, żeby więźniowie byli żywi.
— Racja. Ale tego i tak by przecież powiesili — zauważył Nobby, usiłując stanąć prosto. — A tutaj załatwili egzekucję… bardziej demokratycznie. Poza tym to spora oszczędność na sznurze, nie mówiąc już o zużyciu zamków i kluczy.
Detrytus poskrobał się po głowie.
— Czy nie powinno być śladów krwi?
Nobby spojrzał na niego spode łba.
— Nie mógł uciec — przypomniał. — Więc nie zadawaj takich pytań.
— Tylko że jak się człowieka odpowiednio mocno walnie, to cieknie i plami wszystko dookoła.
Nobby westchnął. Takich to ludzi przyjmują ostatnio do straży… Muszą we wszystkim szukać tajemnicy. Z dawnymi kumplami i przy dawnej nieoficjalnej polityce niezaangażowania rzuciliby ludziom szczere „Dobra robota, chłopcy” i wcześniej skończyli pracę. Ale teraz stary Vimes awansował na komendanta i zatrudniał ludzi, którzy bez przerwy zadawali pytania. Udzieliło się to nawet Detrytusowi, który przez inne trolle uważany był za ciemnego jak martwy świetlik.
Detrytus schylił się i podniósł opaskę na oko.
— No to co myślisz? — zapytał z wyższością Nobby. — Zmienił się w nietoperza i odleciał?
— Ha! Tak nie myślę, bo to jest niepijne… niespalne… niespójne ze pół… współczesnymi metodami policyjnymi — odparł Detrytus.
— A ja myślę — rzekł Nobby — że jeśli wykluczy się to, co niemożliwe, to, co pozostanie, choćby było mało prawdopodobne, nie jest warte łażenia po ulicy w zimną noc i kombinowania, kiedy przecież można przez ten czas wlać w siebie solidnego drinka. Chodź. Chcę spróbować nogi tego słonia, co mnie ugryzł.
— To była ironia?
— To była metafora.
Detrytus, nie mogąc ułożyć tego, co technicznie należałoby nazwać myślami, trącił stopą kawałek podartego ubrania.
Coś otarło mu się o nogę. To był kot — wystrzępione uszy, jedno zdrowe oko, pyszczek jak porośnięta sierścią pięść.
— Dobry wieczór, kotku — powiedział troll.
Kot przeciągnął się i wyszczerzył zęby.
— Spadauuj, glinoouu.
Detrytus zamrugał niepewnie. Nie istnieją trollowe koty, więc on sam nigdy nie widział kota, dopóki nie przybył do Ankh-Morpork i nie odkrył, że są bardzo trudne w jedzeniu. Nigdy też nie słyszał, żeby mówiły. Z drugiej strony świadom był swojej reputacji najgłupszej osoby w mieście; nie chciał wyrażać zdziwienia gadającym kotem, by się nie okazało, że koty mówią przez cały czas, o czym wiedzą wszyscy oprócz niego.
W rynsztoku, kilka stóp dalej, leżało coś białego. Podniósł to ostrożnie. Wyglądało jak maska, jaką nosił Upiór.
Był to prawdopodobnie Ślad.
— Hej, Nobby! — Detrytus zamachał tym czymś.
— Dziękuję. — Coś nadleciało nagle, wyrwało maskę z trollowej dłoni i odfrunęło w noc.
Kapral Nobbs obejrzał się.
— Tak?
— Eee… Jak duże są ptaki? Normalnie.
— U licha, nie wiem. Niektóre małe, niektóre wielkie. A bo co?
Detrytus possał palec.