Выбрать главу

— Niech mnie licho, Walterze Plinge — powiedziała. — Jesteś niewyczerpanym źródłem niespodzianek!

Na biurku pana Kubła leżały stosy ksiąg.

— To, co robisz, babciu, jest złe — oznajmiła Agnes.

Babcia uniosła głowę.

— Znaczy, tak złe jak przeżywanie życia innych ludzi za nich? — spytała. — Prawdę mówiąc, może być jeszcze coś gorszego: przeżywanie życia innych ludzi dla siebie. Aż tak złe?

Agnes milczała. Babcia Weatherwax nie mogła przecież wiedzieć.

Babcia tymczasem wróciła do ksiąg.

— Zresztą to tylko wydaje się złe. Pozory mogą mylić — stwierdziła. — Lepiej pilnuj korytarza.

Przerzucała strzępy porwanych kopert i zabazgrane karteczki, które najwyraźniej były operowym odpowiednikiem normalnych rachunków. Panował w nich straszny bałagan. Właściwie nawet więcej niż bałagan. Zbyt wiele bałaganu, by był prawdziwy, ponieważ w prawdziwym bałaganie zdarzają się spójne fragmenty, coś, co można by nazwać przypadkowym porządkiem. Tutaj miała do czynienia z bałaganem całkowicie chaotycznym, co sugerowało, że ktoś świadomie postanowił być bałaganiarzem.

Na przykład księgi obrachunkowe. Wypełniały je rzędy i kolumny drobnych znaków, ale ktoś stwierdził, że nie warto inwestować w poliniowany papier, a pismo miał trochę nierówne. Po lewej stronie kartki znalazło się czterdzieści linijek, ale pozostało tylko trzydzieści sześć, kiedy dotarły do drugiego brzegu. Trudno było to zauważyć, gdyż oczy zaczynały łzawić.

— Co robisz, babciu? — spytała Agnes, odwracając się od korytarza.

— Zadziwiające! — odparła babcia. — Niektóre wydatki zapisane są dwukrotnie. Wydaje się, że mam tu stronę, gdzie ktoś dodał miesiąc, a odjął godzinę!

— Myślałam, że nie lubisz książek.

— Nie lubię — przyznała babcia, przewracając kartkę. — Potrafią patrzeć ci prosto w twarz, a mimo to kłamać. Ile smyków macie w zespole?

— O ile pamiętam, w orkiestrze gra dziewięciu skrzypków — odparła Agnes.

Babcia nie zwróciła chyba uwagi na tę poprawkę.

— To ciekawe — mruknęła, nie odwracając głowy. — Wychodzi na to, że dwunastu pobiera pensję, ale trzech jest na drugiej stronie, więc można nie zauważyć. — Wyprostowała się i z satysfakcją zatarła ręce. — Chyba że ktoś ma naprawdę dobrą pamięć.

Przesunęła kościstym palcem wzdłuż następnej chwiejnej kolumny.

— Co to jest mechanizm zapadkowy?

— Nie wiem!

— Tu stoi: „Naprawa mechanizmu zapadkowego, nowe sprężyny do zębatki obrotowej, przegląd. Sto sześćdziesiąt dolarów i sześćdziesiąt trzy pensy”. Ha!

Polizała palec i przeszła do kolejnej strony.

— Nawet niania lepiej sobie radzi z liczbami — stwierdziła. — Żeby być tak fatalnym w liczeniu, ktoś musi być naprawdę dobry. Nic dziwnego, że Opera nigdy nie zarabia pieniędzy. Równie dobrze można by nosić wodę sitem.

Agnes wskoczyła do pokoju.

— Ktoś idzie!

Babcia zdmuchnęła lampę.

— Wchodź za zasłonę — poleciła.

— A co z tobą?

— Och… postaram się nie rzucać w oczy.

Agnes podbiegła do okna, po czym odwróciła się, by spojrzeć na babcię stojącą przy kominku.

Stara czarownica jakby się rozpływała. Nie zniknęła. Po prostu wtapiała się w otoczenie. Ręka powoli stała się częścią półki nad kominkiem. Fałda sukni była fragmentem cienia. Łokieć zmienił się w szczyt oparcia krzesła tuż za nią. Twarz zlała się z wazonem wyblakłych kwiatów.

Wciąż tam była — jak ta starucha w obrazkowej zagadce, którą czasem drukowali w Almanachu. Można było na nim zobaczyć starą kobietę albo młodą dziewczynę, ale nie obie naraz, gdyż jedna z nich złożona była z cieni drugiej. Babcia Weatherwax stała przy kominku, ale dało się ją zauważyć tylko wtedy, gdy człowiek wiedział, że tam stoi.

Agnes mrugnęła… i teraz widziała już tylko cienie, krzesło i kominek.

Drzwi się otworzyły. Skryła się za kotarą; miała uczucie, że jest widoczna niczym truskawka w gulaszu, że zdradzi ją łomot bijącego serca.

Drzwi zamknęły się ostrożnie — zamek ledwie szczęknął. Kroki zastukały po podłodze. Drewniane skrobnięcie mogło być dźwiękiem odsuwanego fotela.

Trzask i szum to pewnie zapalana zapałka. Brzęk — to unoszony szklany klosz lampy…

Wszelkie odgłosy ucichły.

Agnes skuliła się; wszystkie mięśnie nagle krzyknęły z napięcia. Lampa nie została zapalona — zauważyłaby światło obok kotary.

Ktoś tam nie wydawał żadnego dźwięku.

Ktoś tam nagle stał się podejrzliwy.

Deski podłogi zatrzeszczały baaardzo pooowoooli, jakby ktoś przeniósł ciężar ciała z nogi na nogę.

Ogarnęło ją przemożne uczucie, że musi krzyknąć, bo wysiłek zachowania ciszy doprowadzi ją do eksplozji. Klamka okna za plecami, przed chwilą ledwie wyczuwalny punkt ucisku, teraz całkiem poważnie usiłował stać się elementem jej życia. W ustach zaschło jej tak, że gdyby próbowała przełknąć ślinę, szczęka zgrzytnęłaby jak nieoliwione zawiasy.

To nie mógł być nikt, kto miałby prawo tu przebywać. Ludzie, którzy mają prawo znajdować się w jakimś miejscu, poruszają się hałaśliwie.

Klamka okienna szukała coraz bardziej osobistego kontaktu.

Trzeba myśleć o czymś innym…

Zasłona się poruszyła. Ktoś stał po drugiej stronie.

Gdyby gardło nie było tak wyschnięte, mogłaby spróbować krzyknąć.

Czuła czyjąś obecność przez tkaninę. Lada chwila ten ktoś szarpnie zasłonę.

Skoczyła, czy też wykonała ruch tak bliski skoku, jak tylko potrafiła, coś w rodzaju pionowego przesunięcia; szarpnęła zasłonę w bok, zderzyła się ze szczupłym człowiekiem i wylądowała na podłodze w plątaninie kończyn i rozdzieranego aksamitu.

Nabrała tchu i przycisnęła do podłogi szarpiący się tobół.

— Zacznę krzyczeć — ostrzegła. — A wtedy bębenki wypłyną ci nosem!

Szarpanie ustało.

— Perdita? — zabrzmiał zduszony głos.

Nad nią drążek zasłon opadł z jednego końca i mosiężne pierścienie zaczęły kolejno zsuwać się na podłogę.

Niania wróciła do worków. Każdy z nich wypchany był twardymi, okrągłymi przedmiotami, które brzęczały cicho pod naciskiem badawczego palca.

— To bardzo dużo pieniędzy, Walterze — stwierdziła ostrożnie.

— Tak!

Jeśli chodzi o pieniądze, niania bardzo łatwo traciła rachubę — co nie znaczy, że jej nie interesowały. Po prostu od pewnego poziomu stawały się czymś jak ze snu. Była pewna tylko jednego: od kwoty, jaką tu widziała, każdemu opadłyby majtki.

— Podejrzewam — rzekła — że gdybym spytała, skąd się tu wzięły, powiedziałbyś, że to Upiór. Prawda? Tak samo jak róże?

— Tak, pani Ogg!

Spojrzała na niego zatroskana.

— Nic ci się tutaj nie stanie? — spytała. — Będziesz tu siedział cichutko? Muszę chyba pomówić z kilkoma osobami.

— Gdzie jest mama, pani Ogg?

— Twoja mama śpi spokojnie, Walterze.

To chyba go uspokoiło.

— Zostaniesz w swoim… w tamtej sali?

— Tak!

— Grzeczny chłopak.

Raz jeszcze spojrzała na worki pieniędzy. Pieniądze oznaczały kłopoty.

Agnes usiadła.

André uniósł się na łokciach i ściągnął z twarzy zasłonę.

— Co ty tu robisz, u demona? — zapytał.

— Ja… zaraz, jak to? Co ja tu robię?! To ty się skradałeś!

— A ty się chowałaś za kotarą! — André wstał i zaczął szukać zapałek. — Kiedy następnym razem zdmuchniesz lampę, pamiętaj, że ona ciągle będzie ciepła.