– Ja wiem, ja wiem. Ale my nie tego. I nie będziemy, dopóki… – Dopóki go nie przekonam, że możemy. – Nieważne. A co do Michaela… Co chcesz zrobić?
– Iść gdzieś i zacząć pytać. Zaczynając od Common Grounds, chociaż zupełnie nie mam na to ochoty; Sam pewnie tam jest, albo możemy mu zostawić wiadomość. Słyszałam, że znów pokazuje się publicznie. – Sam był dziadkiem Michaela i wampirem. O mało nie zginął, pchnięty kołkiem w serce, i dopiero Amelie zdołała go uratować. Ale to go osłabiło. Claire ucieszyła się, że już mu lepiej. Czuła, że Sam to jeden z najlepszych wampirów. Taki, któremu mogła zaufać. – No i co? Idziemy?
Shane nadal nie wychodził z łazienki.
– Pięć minut – powiedziała Claire z rezygnacją. Zero szansy na gorący prysznic ani choćby na czyste ubrania. Najlepsze, jakie miała pod ręką, były już noszone, tyle że w nich nie spała. Może uda jej się znaleźć w kącie szuflady czyste majtki…
Ktoś zastukał do frontowych drzwi. Zdecydowanie, niecierpliwie. Było jeszcze wcześnie, a liczba osób wpadających z wizytą bez zapowiedzi i była zwykle w Morganville raczej niska;
Claire włożyła mniej pognieciony z dwóch T – shirtów, świeżą bieliznę i stare dżinsy, a potem wybiegła na korytarz, wciąż jeszcze dopinając spodnie. Eve ją wyprzedziła i już schodziła po schodach, a kiedy Claire mijała łazienkę, Shane otworzył jej drzwi i wystawił głowę na zewnątrz.
– Co się dzieje?
– Nie wiem! – odkrzyknęła i pobiegła za Eve.
A działo się to, że kurier przyniósł kopertę, której odbiór Eve musiała pokwitować. Kiedy obracała ją w dłoniach, Claire zauważyła nazwisko wypisane niezwykle pięknym charakterem pisma: „Pan Shane Collins”. Pod nazwiskiem był nawet ozdobny zawijas. Koperta była z grubego, kremowego papieru, z tyłu opatrzona złotą pieczęcią i jakimś herbem.
Eve uniosła kopertę do nosa, powąchała i uniosła brwi.
– Wow! – krzyknęła Eve. – Drogie perfumy.
Pomachała kopertą w stronę Claire, a ta wyczuła ciężki, piżmowy zapach – pełny obietnicy i niebezpieczeństwa.
Shane przydreptał na dół na bosaka, ubrany wyłącznie w dżinsy, pomijając ręcznik owinięty wokół szyi. Zwolnił, kiedy obie obróciły się w jego stronę.
– Co jest?
Eve uniosła kopertę.
– Pan Shane Collins.
Wziął kopertę i otworzył. W środku była złożona na pól kartka tego samego drogiego kremowego papieru, z wypukłym drukiem. Shane długą chwilę wpatrywał się w nią, a potem schował jaz powrotem do koperty i oddał Eve.
– Spal to – powiedział.
I wrócił na górę.
Eve natychmiast znów wyjęła kartkę z koperty, a skoro już to zrobiła, Claire bez poczucia winy przeczytała tekst, zerkając jej przez ramię.
„Zapraszamy Pana na bal maskowy i ucztę na cześć przyjazdu Starszego Bishopa, w sobotę dwudziestego października, w siedzibie Rady Starszych o północy.
Na balu będzie Pan towarzyszył lady Ysandre i oczekuje się, że będzie Pan do jej dyspozycji”.
– Kto to jest Ysandre? – spytała Eve.
Claire za bardzo zmartwiła się sformułowaniem „do jej dyspozycji”, żeby odpowiedzieć.
Znalazły Sama Glassa w Common Grounds, gdzie siedział i rozmawiał i dwiema osobami, których Claire nie rozpoznawała, ale Eve najwyraźniej owszem, sądząc po skinieniach głowy, jakie wymienili. Ludzie, bo nosili bransoletki. Pożegnali się i wstali z krzeseł, robiąc miejsca dla Claire i Eve.
Sam bardzo przypominał Michaela – może nieco starszego, z nieco szerszą szczęką. Michael miał złote włosy, a Sam rude, ale byli podobnej budowy.
Nie tak dawno temu o mały włos przez to nie zginął, kiedy raniono go kołkiem przeznaczonym dla Michaela. Claire pomyślała, że nadal wydaje się wymizerowany i chyba zmęczony. Ale uśmiech miał szczery, kiedy skinął im głową na powitanie.
– Moje panie – powiedział. – Dobrze was widzieć. Eve, nie sądziłem, że kiedyś tu jeszcze przyjdziesz, w każdym razie nie z własnej woli.
– Wierz mi, gdyby nie ty, nie przyszłabym – powiedziała i nerwowo postukała ciemnofioletowymi paznokciami o blat stolika. – Wiesz może, gdzie jest Michael?
Sam uniósł rudawe brwi.
– Nie ma go w pracy?
– Wyszedł wczoraj wieczorem, nie powiedział, dokąd idzie. Od tego czasu go nie widziałyśmy, a w pracy go nie ma. I co? Jakieś pomysły?
– Nic dobrego – powiedział Sam i oparł plecy o oparcie krzesła. – Wziął samochód?
– O ile wiem, tak. A co?
– GPS. Wszystkie nasze samochody da się namierzyć.
– Wow, dobrze wiedzieć, w razie gdybym kiedyś zamierzała zająć się tu kradzieżami samochodów – powiedziała Eve. – Kto ma ten supertajny sprzęt do namierzania i jak mam go dostać w swoje łapy?
– Ty nie – powiedział Sam. – Ja się tym zajmę.
– Zaraz?
– Jak tylko się da.
– Ale ja muszę go znaleźć! Bo co, jeśli… – Eve nachyliła się jeszcze bliżej i zniżyła głos do szeptu. – Co, jeśli ktoś go porwał?
– Kto?
– Bishop!
Oczy Sama rozszerzyły się, a w całej kawiarni zaczęły się unosić głowy. Głównie wampirów, pomyślała Claire, które znały faceta, a przynajmniej jego nazwisko. I które potrafiły z drugiego krańca pomieszczenia usłyszeć szept.
– Cicho – powiedział Sam. – Eve, nie wtrącaj się do tego. Żadne z was nie powinno się w to mieszać. To nasze sprawy.
– To także nasze sprawy. Facet był w naszym domu. Groził nam wszystkim – wycedziła Eve. – Nie możesz sprawdzić od razu? Bo jak nie, to ja dzwonię do Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego i powiem im, że tu się po ciemku czai cała banda terrorystów.
– Nie odważysz się.
– Och, jasne, że się odważę. Z dziką radością. I powiem im, żeby przywieźli łóżka do opalania i przeprowadzali rozmowy z podejrzanymi w samo południe na parkingu.
Sam pokręcił głową.
– Eve…
Eve walnęła pięścią w stół. Zabrzmiało to jak wystrzał z rewolweru i wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę.
– Ja nie żartuję, Sam!
– Owszem, żartujesz. Bo gdybyś mówiła poważnie, to groziłabyś osobom, które kontrolują los każdego twojego następnego uderzenia serca, a to byłoby bardzo, bardzo głupie. A teraz powiedz, że pozwolisz mi to samemu załatwić.
Eve nawet nie mrugnęła.
– Czy tu chodzi o Bishopa? Dlaczego on tu jest? Co tu robi? Dlaczego tak się go boicie?
Sam wstał i stał się niedostępny i chłodny.
– Wracajcie do domu – polecił. – Ja znajdę Michaela. Wątpię, żeby miał kłopoty, i wątpię, czy to ma jakikolwiek związek z Bishopem.
Eve też wstała i Claire po raz pierwszy dostrzegła w niej osobę dorosłą – kobietę, która rozmawiała z Samem jak równy z równym.
– Lepiej, żebyś miał rację – powiedziała spokojnie. – Bo jeśli Michaelowi cokolwiek się stanie, to sprawa dopiero się zacznie. Przysięgam.
Sam patrzył za nimi. Tak samo jak wszyscy inni. Niektórzy mieli zaniepokojone miny, inni rozradowane. Jeszcze inni rozzłoszczone.
Ale nikt ich nie zignorował, kiedy wychodziły. Nikt. I to było… niepokojące.
Wsiadły do samochodu, a Eve zapaliła silnik bez słowa. Claire wreszcie odważyła się zadać pytanie.
– Dokąd jedziemy?
– Do domu – powiedziała Eve. – Dam Samowi szansę dotrzymać słowa.
Claire pomyślała, że to oznacza, że Eve będzie gryzła ściany i wydrepcze w parkiecie dziury. A Claire nie miała zielonego pojęcia, co zrobić, żeby jej jakoś ulżyć.
Ale w sumie od tego są przyjaciele… Żeby być przy człowieku po to, żeby nie zrobił czegoś szalonego.
Były w domu dokładnie godzinę, kiedy telefon zadzwonił. Shane siedział obok aparatu – zaklepał sobie to miejsce, bo martwił się, że Eve będzie bez przerwy podnosiła słuchawkę, żeby sprawdzać, czy linia działa – i odebrał po pierwszym dzwonku.