– No to powiedz mi, o co chodzi! Proszę! Ja chcę pomóc!
Myrnin z wyraźnym trudem zapanował nad sobą, puścił kraty i usiadł na łóżku.
– Dobrze. Siadaj. Spróbuję ci wyjaśnić.
Claire pokiwała głową. Przysunęła sobie metalowe krzesło – pewnie pozostałość z czasów, kiedy to miejsce wykorzystywano jako więzienie – i też usiadła.
– Opowiedz mi o Bishopie.
– Poznałaś go? – Claire skinęła głową. – No to już wiesz wszystko, co powinnaś wiedzieć. On nie przypomina wampirów, które tutaj poznałaś, Claire, nawet tych najgorszych. Amelie i ja jesteśmy nowoczesnymi drapieżnikami, tygrysami w dżungli.
Bishop pochodzi z innych czasów. To Tymnnosaurusrex.
– Ale on naprawdę jest ojcem Amelie?
Tym razem to Myrnin pokiwał głową.
– Był wielkim watażką. Mordercą na skalę, którą trudno byłoby ci sobie wyobrazić. Myślałem, że zginął wiele lat temu. Ale fakt, że tu teraz przyjechał… Claire, to bardzo źle wróży. Naprawdę bardzo źle.
– Dlaczego? Skoro jest ojcem Amelie, może po prostu chciał j ą zobaczyć…
– On tu nie przyjechał odświeżać radosne wspomnienia – powiedział Myrnin. – Prawdopodobnie, przyjechał się zemścić.
– Na tobie?
Myrnin powoli pokręcił głową.
– To nie ja próbowałem go zabić – powiedział.
Claire wstrzymała oddech.
– Amelie? Nie… Nie mogłaby. Nie własnego ojca.
– Lepiej, żebyś nie zadawała już dalszych pytań, moja mała. Wystarczy, żebyś wiedziała, że on ma powód, żeby nienawidzić Amelie. Powód wystarczający, żeby tu przyjechać i próbować zniszczyć wszystko, nad czym pracowała i co osiągnęła.
– Przecież ona usiłuje ratować wampiry. Powstrzymać chorobę. On musi to rozumieć. Nie chciałby chyba…
– Nie masz pojęcia, czego on by chciał i co byłby zdolny zrobić. – Nachylił się, opierając łokcie na kolanach, i mówił z całą powagą: – Bishop pochodzi z czasów, zanim powstały wśród wampirów koncepcje współpracy i poświęcenia. Traktuje je z pogardą. Jak ty byś to powiedziała, to oldskulowe zło i liczy się dla niego wyłącznie władza. Nie uznaje władzy Amelie.
– No to co mamy robić?
– Po pierwsze, wypuść mnie stąd – powiedział. – Amelie będzie potrzebowała przyjaciół.
Claire powoli pokręciła głową. Minuty mijały, a Myrnin wydawał się spokojny, ale musiała przestrzegać reguł.
– Claire…
Podniosła wzrok. Twarz Myrnina była nieruchoma i poważna. Wydawał się w pełni nad sobą panować. To był Myrnin, jakiego rzadko widywała – nie tak czarujący, jak jego maniakalna wersja, nie tak przerażający, jak ta rozgniewana. To była prawdziwa, zrównoważona osoba.
– Nie daj się w to wszystko wciągnąć – ostrzegł. – Dla Bishopa ludzie nie istnieją, chyba że jako pionki w grze albo pożywienie.
– Wydawało mi się, że dla wielu z was tym właśnie jesteśmy – powiedziała. Myrnin szerzej otworzył oczy i się uśmiechnął.
– Masz trochę racji. Jako gatunek charakteryzujemy się niedoborem empatii – odparł. – Ale przynajmniej się staramy. Bishop i jego przyjaciele nie zadają sobie tego trudu.
Receptura leku okazała się o wiele lepsza niż poprzednia. Myrnin zachowywał się normalnie przez niemal cztery godziny, wynik, który zachwycił go tak samo jak ją. Kiedy jednak zaczął się męczyć i z powrotem pogrążać w oszołomieniu i gniewie, Claire zatrzymała timer, zrobiła notatki i sprawdziła wielką lodówkę na środku korytarza. Pomyślała, że pewnie zaplanowano ją jako wyposażenie kuchni, którą już dawno zlikwidowano, ale wyglądała jak wielka, stalowa lodówka z kostnicy.
Ktoś zapomniał uzupełnić zapasy krwi. Claire zapisała to, zabierając jedzenie dla Myrnina, i wrzuciła torebki z krwią do jego celi. Nie czekała, żeby patrzeć, jak je będzie rozdzierał.
Zawsze robiło jej się od tego niedobrze.
Z pozostałymi wampirami nie dałoby się już porozmawiać – milczały, kierowały nimi najprymitywniejsze instynkty. Claire załadowała wózek i rozwiozła ostatnie zapasy krwi. Niektórym wampirom zostało jeszcze choć tyle samokontroli, że dziękowały jej milczącym skinieniem głowy, inne wpatrywały się w nią szalonymi, pustymi oczami, widząc w niej tylko wielką chodzącą torebkę z krwią.
Zawsze ją to przejmowało dreszczem, ale nie mogła patrzeć, jak głodują. Żywienie ich i utrzymywanie cel w czystości należały do obowiązków kogoś innego – ale nie była pewna, czy ta osoba dobrze się z nich wywiązuje.
Zanim skończyła, zrobiło się późne popołudnie. Claire podeszła do ściany więzienia, skoncentrowała się i otworzyła portal prowadzący prosto do laboratorium Myrnina. Było puste. Czuła się zmęczona i przygnębiona tym, co Myrnin powiedział jej o Bishopie, i zastanawiała się, czy nie przestawić portalu tak, żeby ją zaprowadził prosto do Domu Glassów. Nie lubiła z niego korzystać, za wiele energii to pochłaniało. Nie chciała także wyjaśniać przyjaciołom, jakim cudem przeszła właśnie przez ścianę.
– To ja chyba już pójdę – powiedziała do pustego laboratorium. Weszła po schodach do walącej się szopy, która zakrywała wyjście, i ruszyła alejką wiodącą na tyłach Domu Założycielki należącego do babuni Day. To było kolejne lustrzane odbicie Domu Glassów – nieco inaczej wykończone, z innymi zasłonami w oknach. Babunia Day miała huśtawkę na frontowej werandzie i lubiła na niej siadywać ze szklanką lemoniady i obserwować ludzi, ale dzisiaj jej nie było. Pusta huśtawka skrzypiała w lekkim, chłodnawym wiaterku.
Słońce nadal mocno paliło, chociaż temperatura stale się obniżała, dzień po dniu. Claire spociła się, zanim dotarła na Lot Street.
Pot zrobił się lodowato zimny, kiedy zobaczyła samochód policji zaparkowany pod domem. Claire ruszyła biegiem, wpadła za biały drewniany płotek i wbiegła po schodach. Drzwi były zamknięte. Znalazła klucz i weszła do środka, a potem poszła korytarzem, kierując się odgłosem rozmowy.
Shane siedział na kanapie z miną, którą Eve nazywała miną dupka. Patrzył na Richarda Morrella, który stał przed nim. Kontrast był ogromny.
Shane wyglądał, jakby zapomniał, że na świecie istnieją grzebienie, ubranie miał pomięte, jakby leżało z tydzień w koszu z brudami, a mową ciała przekazywał komunikat: „niebieski ptak”. Zupełnie inny człowiek niż ten, który z troską zajmował się wcześniej Eve.
Richard Morrell natomiast, był symbolem sukcesu na miarę Morganville. Jego granatowy mundur był prosto z pralni, czysty i idealnie odprasowany.
I on, i Shane przenieśli wzrok na Claire. Była spocona i spanikowana.
– Co się stało?
– Posterunkowy Dick zajrzał do nas przypomnieć mi, że mam parę zaległych umówionych spotkań – powiedział Shane.
W jego oczach widać było mroczny cień, który pojawiał się, kiedy był zdecydowany walczyć o swoje. – A ja mu właśnie mówiłem, że zajmę się tym w swoim czasie.
– Nie oddawałeś krwi od miesięcy – stwierdził Richard. – Masz szczęście, że to ja tu stoję, a nie ktoś znacznie mniej wyrozumiały. Słuchaj, wiem, że tego nie lubisz i wcale lubić nie musisz. Musisz jednak wziąć tyłek w troki i pojechać do Centrum Krwiodawstwa.
Shane nawet nie drgnął.
– A jak mnie zmusisz, Dick?
– Nie rozumiem – odezwała się Claire. – O czym wy mówicie?
– Shane nie płaci podatków.
– Podatków… – Nagle wszystko zrozumiała. Ta krew, której paczki wrzucała do cel wygłodniałych, szalonych wampirów.
Och. – Krwiodawstwo.
Shane uniósł rękę. Na nadgarstku nadal miał szpitalną opaskę oznaczoną czerwonym krzyżem.
– Nikt nie może mnie tknąć jeszcze przez dwa tygodnie, przepraszam pana.
Richard nie ruszył się z miejsca. Nawet nie mrugnął.