– Nie, to ja przepraszam, ale to niczego nie zmienia.
Szpitalna opaska chroni cię przed atakiem, ale nie usprawiedliwia nie wywiązywania się z obywatelskiego obowiązku.
– Obywatelski obowiązek – przedrzeźniał Shane. – Jasne. Wie pan co? Już pan mi przekazał informację. Proszę sobie iść powykrywać jakieś przestępstwa. Może zaaresztować siostrę. Pewnie dzisiaj już na to zasłużyła, tak jak każdego innego dnia.
– Shane – odezwała się Claire. – Gdzie jest Eve?
– W szpitalu. Jest z nią Michael. Ciężko jej, ale się trzyma.
Wróciłem, żeby sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku.
– Tak – powiedziała. Nie, żeby któryś z nich jeszcze jej słuchał. Richard i Shane znów patrzyli sobie w oczy i wyraźnie była to sprawa między facetami. Taki pojedynek na siłę woli.
– Więc odmawiasz pojechania do Centrum Krwiodawstwa? – spytał Richard. – Zgadza się?
– Mniej więcej, Dick.
Richard sięgnął za plecy, odpiął od paska parę lśniących srebrnych kajdanek. Shane nawet nie drgnął.
– Wstawaj – polecił Richard. – Człowieku, sam wiesz, jak to będzie wyglądało. Albo spędzisz pięć minut z igłą w żyle, albo trafisz do aresztu.
– Nie pozwolę, żeby jakiś wampir popijał moją krew, nawet przez pośredników.
– Nawet Michael? – spytał Richard. – Bo kiedy zapasów braknie, to im młodszy wampir, tym niżej ląduje na liście. Więc osiągniesz tylko to, że zaszkodzisz przyjacielowi.
Shane zacisnął drżące dłonie w pięści, potem je rozluźnił. Spojrzał na Claire, która dostrzegła w jego oczach mieszaninę wściekłości i wstydu. Nienawidził tego wszystkiego, wiedziała to. Nienawidził wampirów i chciał znienawidzić Michaela, ale nie mógł.
– Proszę – szepnęła. – Shane, po prostu zrób to. Ja też pojadę.
– Nie musisz – powiedział Richard. – Studenci uniwersytetu są zwolnieni.
– Ale na ochotnika mogę, prawda?
Wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia.
Claire obróciła się do Shane'a.
– No to pojedziemy oboje.
– Akurat! – Shane zaplótł ramiona na piersi. – No już, skuj mnie. Założę się, że umierasz z ochoty, żeby wypróbować nowy paralizator.
Claire podeszła do niego i spojrzała mu w twarz.
– Przestań – syknęła. – Nie mamy na to czasu, a ja nie potrzebuję, żebyś teraz trafił do aresztu, jasne?
Patrzył prosto w jej oczy tak długo, że już myślała, że jej powie, żeby pilnowała własnego nosa, ale wreszcie westchnął i skinął głową. Odsunęła się na bok, a on wstał i wyciągnął ręce w stronę Richarda Morrella.
– No to chyba ma mnie pan – powiedział. – Proszę się tylko nie znęcać.
– Przymknij się, Shane. Nie utrudniaj mi tego.
Claire dreptała za nimi, niepewna, co powinna zrobić. Richard w ogóle się nią nie interesował. Przez radio przypięte do ramienia skontaktował się z kimś z ratusza, używając kodu. Nie była pewna, czy to dobry znak. Morganville było za małe, żeby potrzebować szyfrów, chyba że chodziło o coś wyjątkowo paskudnego.
Kiedy przystanęła, żeby zamknąć za nimi drzwi wyjściowe, zza rogu wyjechała wielka, lśniąca czarna furgonetka. Płynne linie nadawały jej niemal drapieżny wygląd. Na masce z przodu miała wymalowany czerwony krzyż, a z boku, pod przyciemnionymi szybami, czerwone litery tworzyły napis: „Krwiobus Morganville”. Pod spodem mniejszymi, pochyłymi literami było napisane: „Ochotnicy mile widziani”.
Shane stanął jak wryty.
– Nie – powiedział. – Nie zrobię tego.
Richard założył mu dźwignię i pchnął w dół po schodach.
– Albo to, albo Centrum Krwiodawstwa. Taki masz wybór i sam o tym wiesz. Chciałem ci to ułatwić.
Claire z trudem przełknęła i zbiegła po stopniach. Stanęła na ścieżce, zasłaniając sobą Shane'a, i spojrzała mu w oczy. Był wściekły i przestraszony, ale w jego oczach było też coś jeszcze, coś, czego nie umiała odczytać.
– O co chodzi?
– Ludzie wsiadają do tej cholernej furgonetki i już z niej nie wychodzą – powiedział cicho. – Ja tam nie wejdę. Claire, oni cię przywiązują i nikt nie może zajrzeć do środka.
Zrobiło jej się trochę słabo na samo wyobrażenie. Richard Morrell miał obojętną minę.
– Proszę pana?
Widziała, że niespecjalnie się ucieszył, że go zaczepia.
– Nie mogę udzielić ci rady, ale tak czy siak, będzie musiał to zrobić.
– A może zamiast tego podwiózłby pan nas oboje do Centrum Krwiodawstwa?
Richard zastanawiał się nad tym przez chwilę, a potem pokiwał głową. Znów zdjął radio z ramienia, powiedział kilka słów, i silnik krwiobusu zapalił.
Furgonetka odjechała jak rekin szukający ofiary.
– Cholera, jak ja tego nie cierpię – powiedział Shane. Głos mu trochę drżał.
– Ja też – powiedział Richard ku zdziwieniu Claire. – A teraz wsiadajcie do wozu.
Rozdział 6
Centrum Krwiodawstwa było jeszcze otwarte, chociaż już się ściemniało. Kiedy Richard zatrzymał wóz przy krawężniku, wyszła stamtąd dwójka ludzi, których Claire znała z widzenia. Pomachali sobie na pożegnanie i rozeszli się w przeciwne strony.
– Wszyscy tu przychodzą? – spytała.
– Wszyscy, którzy nie korzystają z krwiobusu – odparł Richard. – Każdy człowiek, który ma Ochronę, musi oddać rocznie określoną liczbę jednostek krwi. Datki są przekazywane w pierwszej kolejności Patronowi. Resztę oddaje się potrzebującym wampirom, które nie mają nikogo, kto by dla nich oddawał krew.
– Jak Michael – stwierdziła Claire.
– Tak, to nasz najnowszy projekt charytatywny. – Richard wysiadł i otworzył tylne drzwi. Wysiadła z samochodu. Shane zawahał się na tyle długo, żeby zdążyła się zdenerwować, a potem poszedł za nią. Wsadził ręce w kieszenie i wpatrzył się w znak czerwonego krzyża jaśniejący nad wejściem. Centrum Krwiodawstwa raczej nie wyglądało zapraszająco, ale przerażało o wiele mniej niż krwiobus. Po pierwsze były tam wielkie okna, za którymi widać było wyraźnie czyste, duże pomieszczenie.
Na ścianach wisiały oprawione plakaty takie same jak w każdym innym mieście, pomyślała Claire, które podkreślały pozytywne cechy krwiodawstwa.
– Czy część tej krwi przeznacza się na potrzeby innych ludzi? – spytała, kiedy Richard przytrzymał przed Shane'em otwarte drzwi.
– Zapytaj swojego chłopaka. Po tym ataku nożem dostał ładnych parę litrów, jak pamiętam. Oczywiście, że ta krew jest też przeznaczona dla ludzi. To także nasze miasto.
– Ma pan zwidy, jeśli naprawdę pan w to wierzy – parsknął Shane i wszedł do środka.
W Centrum Krwiodawstwa panowała ledwo wyczuwalna atmosfera rozpaczy. Przypomniało jej to szpitalne poczekalnie – smutne wnętrza, przesycone wielkimi i mniejszymi lękami. Było jednak przynajmniej czyste, dobrze oświetlone i z wygodnymi krzesłami.
Nic w tym miejscu nie przerażało. Nawet starsza pani o macierzyńskim wyglądzie, siedząca za biurkiem recepcji, która przywitała ich serdecznym uśmiechem.
– Posterunkowy Morrell! Miło pana widzieć!
Skinął starszej pani głową.
– Rosę. Przyprowadziłem wagarowicza.
– Widzę właśnie. Shane Collins, prawda? O Boże, tak mi było przykro, kiedy usłyszałam o twojej mamie. Tragedia zbyt często pukała do waszych drzwi. – Nadal się uśmiechała, ale uśmiechem zgaszonym, pełnym szacunku. – Mogę cię dziś zapisać na litr? Żeby nadrobić trochę zaległości?
Shane pokiwał głową. Zacisnął zęby, oczy miał zmrużone. Claire pomyślała, że on stara się zapanować nad sobą. Dotknęła jego rąk w kajdankach.
– Pamiętasz mnie, prawda? – ciągnęła Rosę. – Znałam twoja matkę. Kiedyś grywałyśmy razem w brydża.