Выбрать главу

Jak podle musiał się czuć…

Reszta wieczoru upłynęła spokojnie. Następnego dnia rano obudził ich dzwonek telefonu. Tata Eve umarł.

– Pogrzeb będzie jutro – powiedziała Eve. Nie płakała.

W ogóle dziś rano nie przypominała samej siebie – żadnego makijażu, żadnej staranności w wyborze rzeczy, które na siebie wrzuciła. Białka oczu miała pocięte zaczerwienionymi żyłkami, a nos jej się świecił. Przez całą noc płakała. Claire słyszała ją, ale kiedy zapukała do drzwi, Eve nie chciała towarzystwa. Nawet Michaela.

– Pójdziesz? – spytał Michael. Claire pomyślała, że to dziwne pytanie, kto by nie poszedł? Ale Eve tylko skinęła głową.

– Muszę – powiedziała. – Chyba mają rację, kiedy mówią, że trzeba zamykać różne sprawy. Czy ty…?

– Oczywiście – powiedział. – Nie mogę iść na sam cmentarz, ale…

Eve zadygotała.

– Tam na pewno się nie wybieram. Wystarczy kościół.

– Kościół? – spytała Claire, nalewając dla całej trójki kawę. Shane jak zwykle przespał telefon. – Naprawdę?

– Nigdy nie poznałaś ojca Joego, prawda? – Eve udało się słabo uśmiechnąć. – Polubisz go. On jest… niesamowity.

– Eve kochała się w nim, kiedy miała dwanaście lat – wyjaśnił Michael i oberwało mu się paskudne spojrzenie. – No co?

Kochałaś się, sama o tym wiesz.

– Chodziło o sutannę? Już mi przeszło.

Claire uniosła brwi.

– Czy ojciec Joe jest…? – Udała, że zatapia zęby w czyjejś szyi. Oboje się uśmiechnęli.

– Nie – powiedział Michael. – On jest tylko neutralny.

Eve przez cały dzień radziła sobie bez wielkiego trudu; zajmowała się tym, co zwykle – pomagała w praniu, wzięła na siebie połowę sprzątania. Miała wolny dzień w pracy. Claire poszła tylko na jedne zajęcia, o decydującym znaczeniu. Michael też nie udzielał lekcji gry na gitarze.

Miło było. Zupełnie jak w rodzinie.

Pogrzeb zaplanowano na dwunastą następnego dnia i Claire zaczęła się zastanawiać, co ma na siebie włożyć. Ciuchy imprezowe wydawały się zbyt wesołe. Dżinsy zbyt nieformalne. Pożyczyła od Eve czarne rajstopy i włożyła je do również pożyczonej, czarnej spódnicy. W połączeniu z białą bluzką wyglądało to w miarę przyzwoicie.

Nie była pewna, jak zamierza się ubrać Eve, bo o jedenastej rano nadal siedziała przy toaletce i wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Ciągle w swoim czarnym szlafroku.

– Mogę ci jakoś pomóc? – spytała Claire.

– Jasne – powiedziała Eve. – Powinnam upiąć włosy?

– Tak byłoby ładnie. – Claire wzięła szczotkę. Rozczesała gęste, czarne włosy Eve, aż nabrały połysku, a potem zwinęła je w kok i upięła z tyłu głowy. – Proszę.

Eve sięgnęła po swój biały podkład, a potem się rozmyśliła. Spojrzała w lustrze na Claire.

– Może jednak nie tym razem – powiedziała.

Claire się nie odezwała. Eve nałożyła szminkę – ciemną, ale nie tak bardzo jak jej ulubiony odcień – i zaczęła grzebać w szafie.

Na koniec zdecydowała się na czarną sukienkę zapinaną pod szyję, tak długą, że sięgała jej po czubki butów. I czarny welon. Jak na Eve, całość była skromna.

Byli w kościele piętnaście minut wcześniej, a kiedy Michael wjechał na zadaszony parking, Claire zobaczyła, że stoi tam już kilka samochodów o przyciemnianych szybach.

– To dziś jedyny pogrzeb? – spytała.

– Tak – odparł i wyłączył silnik. – Chyba pan Rosser miał więcej przyjaciół, niż sądziliśmy.

Nie aż tak wielu, jak się okazało; przedsionek kościoła był prawie pusty, a w księdze pamiątkowej nie było wielu nazwisk. Obok stała matka Eve gotowa natychmiast rzucić się na każdego, kto wchodził do środka.

Zgodnie z wcześniejszym opisem Michaela wydawało się, że pani Rosser ani na moment nie przestaje płakać. Jak Eve, była cała ubrana na czarno, ale to była o wiele bardziej teatralna czerń – dramatyczne fałdy czarnego atłasu, wielki odświętny kapelusz, rękawiczki.

A kiedy ktoś jest bardziej teatralny niż Eve, pomyślała Claire, to już faktycznie ma problemy.

Pani Rosser użyła też sporo tuszu do rzęs i teraz czarnymi strugami tusz spływał jej po policzkach. Włosy miała ufarbowane na blond; potargane, opadały jej po obu stronach twarzy. Gdyby ubiegała się o rolę Ofelii w przedstawieniu Hamleta, pomyślała Claire, miałaby ją jak w banku.

Matka Eve rzuciła się na Claire ze łzami i zaczęła szlochać na jej ramieniu, plamiąc tuszem białą bluzkę.

– Dziękuję, że przyszliście! – Załkała, a Claire niezręcznym ruchem poklepała japo plecach. – Szkoda, że nie znałaś mojego męża. To był taki dobry człowiek i takie miał trudne życie…

Eve stała z boku z miną obojętną i nieco zniesmaczoną.

– Mamo. Daj jej spokój. Ona cię nawet nie zna.

Pani Rosser cofnęła się i zdusiła kolejny szloch.

– Nie bądź okrutna, Eve, tylko dlatego że nie kochałaś ojca.

Claire jeszcze nie słyszała, żeby ktoś powiedział coś równie nieczułego. Zamieniła wstrząśnięte spojrzenie z Shane'em. Michael stanął między matką a córką, co było z jego strony bardzo odważne. Może to te wampirze geny.

– Pani Rosser, współczuję śmierci męża.

– Michaelu, dziękuję, zawsze byłeś takim dobrym chłopcem. I dziękuję, że zająłeś się Eve, kiedy przeszła na własne utrzymanie.

Pni Rosser wydmuchała nos i tylko dlatego nie usłyszała, jak Eve powiedziała sucho:

– Znaczy, kiedy wywaliliście mnie z domu na zbity pysk?

– Wpisz nas – zwrócił się Michael do Claire i wziąwszy Eve za ramię, zaprowadził ją do kościoła. Claire szybko wpisała ich nazwiska do księgi, skinęła głową pani Rosser. Kobieta patrzyła za córką z miną, od której Claire przewróciło się w żołądku.

Wzięła Shane'a pod ramię i poszli za Eve i Michaelem.

Była już przedtem w tym kościele. Ładny był, nie za bardzo przystrojony, spokojny w swojej prostocie. Nigdzie nie było widać żadnych krzyży, ale w tej chwili wzrok wszystkich kierował się ku dużej, czarnej trumnie ustawionej w głębi sali. Claire zwróciła uwagę na gładki połysk drewna i na to, jak bardzo przypomniała jej o krwiobusie.

Claire zadrżała i przytrzymała się mocniej Shane'a, kiedy wchodzili do ławki, żeby usiąść obok Michaela i Eve.

W świątyni znajdowało się kilkanaście osób, a w miarę jak minuty mijały, pojawiło się jeszcze kilka. Dwóch mężczyzn w garniturach – pracowników domu pogrzebowego, jak przypuszczała Claire – ustawiło jeszcze więcej kwiatowych ozdób wokół trumny.

To się wszystko wydawało takie nierealne. A odgłos ciągłych szlochów i jęków pani Rosser w reakcji na wejście każdego kolejnego żałobnika stwarzał jeszcze dziwniejszą atmosferę.

Eve podeszła do trumny. Wpatrywała się w nią przez kilka długich sekund, a potem pochyliła się, włożyła coś do środka i wróciła na swoje miejsce. Opuściła welon, ale za zmiękczającą rysy zasłoną jej twarz i tak wydawała się zastygła.

– Był bydlakiem – powiedziała, kiedy zauważyła, że Claire jej się przygląda. – Ale to jednak mój ojciec.

Oparła się o ramię Michaela, a on ją objął.

Pani Rosser weszła wreszcie do kościoła i zajęła miejsce przed nimi. Jeden z pracowników domu pogrzebowego podsunął jej pudełko chusteczek, wzięła je i łkała dalej.

A potem wysoki, przystojny mężczyzna w czarnej sutannie z fioletową stułą na szyi wyszedł zza kwiatowych ozdób i przyklęknął obok niej. Poklepał japo dłoni. Słynny ojciec Joe, domyśliła się Claire. Wydawał się miły; i młodszy, niż się spodziewała. Miał brązowe włosy i złote oczy o bardzo bezpośrednim spojrzeniu za złotymi oprawkami okularów. Słuchał ody pani Rosser na cześć męża ze współczującym, ale nieobecnym wyrazem twarzy, kiwając głową, kiedy na chwilę milkła. Raz czy drugi jego spojrzenie powędrowało w stronę zegara, a wreszcie pochylił się i szepnął coś do niej. Pokiwała głową.