To nie może być prawda.
– Uczta – powtórzyła znów Miranda. – Jesteście szaleńcami, wszyscy jesteście szaleńcami, nie dajcie mu się ogłupić. Nie tylko ich troje… Jest ich więcej…
– Kto? – Eve przysiadła obok krzesła Mirandy i położyła jej dłoń na ramieniu. – Mir, o kim ty mówisz?
– O Starszych – powiedziała i teraz po jej bladych policzkach zaczęły spływać łzy. – O, nie. O, nie… Oni wracają. Są wszyscy tacy głodni, nie sposób ich powstrzymać…
Michael, który właśnie schodził po schodach, przystanął. Wyglądał znów na opanowanego, ale minę miał nieswoja.
– O czym ona mówi?
– Ciii! – Tym razem uciszyli go wszyscy troje naraz. Eve nachyliła się bliżej nad Mirandą. – Kotku, czy ty mówisz o wampirach? O tym, co się stanie z wampirami?
– Umrą – szepnęła Mirandą. – Tylu umrze. Wydaje nam się, że jesteśmy bezpieczni, ale to nieprawda. Oni nie chcą słuchać…Oni nas nie zobaczą… – Niespokojnym gestem obracała srebrną bransoletkę na nadgarstku i wierciła się na krześle. – To przez niego. On to wszystko wywołuje.
– Oliver? – spytała Eve. Bo Oliver był jedynym wampirem płci męskiej należącym do Rady Starszych.
Ale Mirandą pokręciła głową. Nie powiedziała już ani słowa, ale rozpłakała się, rozpłakała się tak gwałtownie, że sama się wytrąciła z transu i przylgnęła do Eve jak wątła trzcinka chwiejąca się na wietrze.
– Bishop – odezwał się Michael. Wszyscy spojrzeli na niego. – To nie Oliver. Ona mówi o Bishopie. Będzie próbował zniszczyć Morganville.
Skończyło się na tym, że Mirandą spała na kanapie. Kiedy Claire następnego dnia rano zeszła na dół, znalazła dziewczynę zwiniętą w kłębek pod górą koców, nadal rozdygotaną, ale głęboko uśpioną. Wyglądała jeszcze bardziej krucho. Blada skóra była przejrzysta, a pod oczami miała ciemne kręgi zmęczenia.
Claire zrobiło się jej żal, ale tylko trochę, Mirandą raczej nic wzbudzała współczucia. Nie miała żadnych bliskich przyjaciół, a przynajmniej tak mówiła Eve; ludzie ją tolerowali, ale raczej nie przepadali za jej towarzystwem. Szkoda było dzieciaka, ale Claire ich rozumiała. Mirandą stanowiła taką mieszankę wyparcia i czystej niesamowitości, że nawet w Morganville ciężko jej było przystosować się do innych.
Nic dziwnego, że broniła wampira, który na niej żerował. Prawdopodobnie był jedyną istotą, która okazywała jej jakiekolwiek uczucie.
Claire przystanęła, żeby ściślej otulić drżącą postać dziewczyny kocem, a potem poszła do kuchni zaparzyć kawę i zrobić tost. Jak na śniadanie, skromne było i samotne, ale słońce dopiero wstawało, a reszta współlokatorów raczej nie zaliczała się do rannych ptaszków.
Czasami zapisywanie się na poranne zajęcia wydawało się kiepskim pomysłem.
Kiedy zadzwonił telefon, Claire tak się wystraszyła, że aż podskoczyła. Rzuciła się do aparatu zawieszonego przy drzwiach kuchni i złapała słuchawkę, zanim ciszę rozdarł drugi dzwonek.
– Halo?
Po drugiej stronie przez chwilę panowała cisza, a potem odezwała się matka Claire:
– Claire?
– Mama! Cześć… Co się stało?
– A czemu coś się miało stać? Nie mogę tak po prostu zadzwonić, bo mam ochotę pogadać z moją córką? – Och, super. Teraz matka zaczęła mówić tonem urażonym i obronnym. – Wiem, że jest jeszcze wcześnie, ale chciałam się z tobą skontaktować, zanim wyjdziesz na zajęcia.
Claire westchnęła i oparła się o ścianę, bezmyślnie kopiąc stopą kuchenne linoleum.
– Dobrze. To jak sobie z tatą radzicie? Rozpakowaliście się już?
– Wszystko w porządku – powiedziała jej matka fałszywym tonem, od którego Claire aż zamarła. – To tylko… proces przystosowawczy, nic więcej. To takie małe miasto i tak dalej.
– Tak – zgodziła się Claire cicho. – Przyzwyczajacie się. – Nie miała pojęcia, co jej matka i ojciec wiedzą na temat Morganville, ile musieli się tu… jak to nazwać? Zaczynać orientować? Jak przypuszczała, Morganville nie zostawiało ludziom innego wyboru. – Czy… poznaliście już kogoś?
– Poszliśmy na miłą imprezę zapoznawczą do centrum – powiedziała jej mama. – Pan Bishop i jego córka nas zabrali.
Claire musiała zagryźć wargę, żeby głośno nie jęknąć. Bishop? I Amelie? O Boże.
– Co się stało?
– Och, nic takiego. To było przyjęcie z koktajlami.
Przystawki, drinki, trochę rozmów. Była tam prezentacja historii… historii… – Nagle zaszokowana Claire zdała sobie sprawę, że jej mama płacze. – Przysięgam, nie wiedzieliśmy… Nie mieliśmy pojęcia, inaczej nie wysłalibyśmy cię w to okropne miejsce. Och, kochanie…
Claire z trudem przełknęła kulę, która zaczęła dławić ja w gardle.
– Mamo, nie płacz. Nic się nie stało. Wszystko będzie dobrze. – Kłamała, ale musiała. Za ciężko jej było słuchać, jak matka się załamuje. – Słuchaj, więc poznałaś Amelie, tak?
Z drugiej strony dobiegło ją pociąganie nosem.
– Tak, wydawała się miła.
Claire raczej nie użyłaby tego słowa.
– No cóż, Amelie jest najbardziej wpływową osobą w Morganville i jest zdecydowanie po naszej stronie. – Przesadziła, ale tylko tak mogła opisać sytuację w prostych słowach. – Wiec naprawdę nie ma się czym martwić, mamo. Ja pracuję dla Amelie. Jest za mnie w pewien sposób odpowiedzialna, a więc i za ciebie. Ma nam zapewnić bezpieczeństwo. Jasne?
– Jasne. – Zabrzmiało to słabo i niepewnie, ale przynajmniej mama się zgodziła. – Tylko bardzo się martwiłam o twojego ojca. Nie wyglądał za dobrze, wcale nie za dobrze. Chciałam, żeby pojechał do szpitala, ale powiedział, że nic mu nie jest…
Claire zrobiło się zimno na wspomnienie słów Mirandy: „Proszę, nie odsyłajcie mnie tam. Nie macie pojęcia, co oni mi zrobią”. Najwyraźniej mówiła o szpitalu.
– Ale czuje się już dobrze?
– Dzisiaj wydaje się w formie. – Mama Claire wydmuchała nos, a kiedy znów się odezwała, jej głos zabrzmiał silniej. – Przepraszam, że tak się przed tobą wyżalam, kochanie. Ja po prostu nie miałam pojęcia… Tak dziwnie jest pomyśleć, że ty przez ten cały czas byłaś tu i nie powiedziałaś nam ani słowa… o tej sytuacji. – Znaczy o wampirach.
– No cóż, szczerze mówiąc, myślałam, że mi nie uwierzycie. A zamiejscowe telefony są monitorowane. Mówili ci o tym, prawda?
– Tak, mówili. Więc ty nas chroniłaś. – Jej mama roześmiała się niepewnie. – Claire, to rodzice powinni chronić swoje dzieci. Kiepsko sobie z tym poradziliśmy, nieprawdaż? Naprawdę byliśmy pewni, że tutaj będziesz o wiele bardziej bezpieczna niż w Massachusetts albo w Kalifornii, zdana sama na siebie…
– Nie ma sprawy. Jeszcze kiedyś tam pojadę.
Zaczęły mówić o jakichś przyjemniejszych sprawach – o rozpakowywaniu się, o wazonie, który zbił się w czasie przeprowadzki („Naprawdę nie cierpiałam tego grata – twoja ciotka dała nam go na Gwiazdkę wtedy, pamiętasz?”), i o tym, jak Claire zamierza spędzić dzień. Pod koniec rozmowy mama wydawała się w miarę uspokojona, a kawa Claire kompletnie wystygła. Tak samo jak tost.
– Claire – odezwała się mama. – Co do tej przeprowadzki do nas…
– Nie przeprowadzę się. Przepraszam, mamo. Wiem, że tata się zdenerwuje, ale tu jest moje miejsce. I ja tu zostanę.
Po drugiej stronie linii na chwilę zapanowała cisza, a potem mama powiedziała bardzo cicho:
– Jestem z ciebie taka dumna.
I rozłączyła się. Claire stała przez moment bez ruchu, czując łzy piekące jaw oczach, a potem powiedziała do słuchawki: