Rozdział 17
Była sobota, właśnie minęło południe. Ciekawe, gdzie podziewa się tato? Chciałam mu powiedzieć, że mama wyjeżdża do Matta i że oboje mamy na miesiąc spokój. Dlatego kiedy zadzwonił telefon, założyłam odruchowo, że to musi być on. Myliłam się.
– Mówi Marco – powiedział, nim zdążyłam się odezwać.
– Och – zdenerwowałam się. O ile wiedziałam, miał wrócić dopiero jutro. Jego matka też wiedziała, że on ma wrócić dopiero jutro… – Skąd dzwonisz? – zapytałam z niepokojem.
– Z lotniska. Właśnie przyleciałem i chcę się z tobą zobaczyć. Westchnęłam z ulgą. Przez chwilę myślałam, że dotarł już do domu i zastał naszych rodziców w kompromitującej sytuacji. A potem dotarło do mnie znaczenie jego słów…
– Jak to: chcesz się ze mną zobaczyć?
– Już zapomniałaś? – Roześmiał się. – Przecież ci mówiłem, że zadzwonię zaraz po powrocie.
– No tak, czyli… kiedy?
– A ile trwa dojazd do ciebie?
– Ale ja zaraz wychodzę na lunch – znowu spanikowałam. Miałam nadzieję, że uda mi się złapać tatę, zanim Marco dotrze do domu.
– Nie możesz tego odwołać? Chybabym mogła, ale właściwie czemu?
– Przykro mi, Marco, nie mogę. Zawahał się.
– A może wieczorem?
Bardzo się palił do spotkania. Muszę przyznać, że mi to pochlebiło.
– Dobrze.
– Spotkajmy się w miarę wcześnie – powiedział. – Przyjadę po ciebie o siódmej.
– Może spotkamy się przed budynkiem Giełdy Zbożowej? – zapytałam.
Nie chciałam, żeby wpadł na tatę.
– Dobrze. Mam ci coś do powiedzenia, a ty opowiesz mi o tym, co się działo, kiedy mnie nie było.
Tylko najpierw zrobię porządną selekcję…
Odłożyłam słuchawkę, po czym złapałam książkę telefoniczną. Znalazłam numer domowy Giovanny. Żeby tylko nie wybrała się z tatą na jakiś romantyczny lunch w mieście.
Już miałam się poddać, ale w końcu odebrała. Trochę się speszyła, gdy poznała mój głos, lecz nie miałam czasu na zażenowanie.
– Właśnie dzwonił do mnie Marco. Jest w drodze do domu. Nie trzeba było mówić nic więcej. I nic więcej nie zostało powiedziane, poza okrzykiem przerażenia po włosku.
Podobno kobiety ubierają się dla mężczyzn, a ja na ten lunch ubrałam się dla Nicoli. Stanęłam na głowie i zrobiłam się na bóstwo. Włożyłam najlepsze dżinsy – dość opięte, dzięki czemu spłaszczały mi brzuch. Na górę wybrałam wspaniały, zielony, puszysty sweter, który Matt – niech go Bóg błogosławi – przysłał mi na ostatnie urodziny. Stroju dopełniała elegancka czarna marynarka. Makijaż zrobiłam delikatny, nie użyłam dużo żelu do włosów. Ale ponieważ przy ostatnim spotkaniu z Nicolą śmierdziałam jedzeniem, nie żałowałam sobie perfum.
Odsunęłam od siebie myśli o Danie, Sarze i Libby i wszystkich innych garbach, które mi ciążyły. Musiałam się od tego oderwać. O dziwo – cieszyłam się na spotkanie z Nicolą. Oczywiście wolałabym Cass, ale Cass była wyraźnie zbyt zajęta, żeby teraz zawracać sobie głowę moją osobą. W takim razie lepsza Nicola niż nic.
W okolicy ostało się niewiele tradycyjnych pubów. Większość zmieniła się w wytworne restauracje. Czasem ogarniała mnie tęsknota za kruchymi kawałkami smażonej wieprzowiny zamiast tapas i ciepłym piwem zamiast schłodzonego chardonnay. Dziś właśnie był taki dzień. Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że Nicola już tam jest. Wybrała stolik obok kominka, w którym trzaskał wesoło ogień.
– Świetny pub – stwierdziła, gdy usiadłam koło niej z piwem w ręce.
Na stoliku stała butelka czerwonego wina opróżniona do połowy.
– Już zamówiłam dla nas obu – oznajmiła. – Dwie pieczenie wołowe. I podwójna porcja yorkshire puddingu.
– Doskonale.
Od razu pożałowałam, że nie włożyłam luźniejszych spodni.
Nicola miała na sobie wygodne szare spodnie dresowe z mnóstwem wolnego miejsca. Makijaż w ogóle sobie darowała. Przyznam, że się o nią zaniepokoiłam.
– I tak był z niego niezły kretyn – powiedziała ni stąd, ni zowąd. Dopiero po chwili zrozumiałam, że ma na myśli byłego narzeczonego. – Zawsze mnie beształ za „wzywanie imienia Pana Boga nadaremno”! – dodała, imitując ton cierpliwego i pobożnego pana doktora. – O, Jezu! Chodzenie z nim było jak nowicjat.
Rozśmieszyła mnie. Zupełnie nie nadawała się na żonę tego faceta, a przecież całkiem serio myślała o małżeństwie. Powoli zaczynałam zapominać o własnych kłopotach.
– To dlaczego z nim chodziłaś?
Zapaliła papierosa i pogrążyła się w myślach.
– Chyba dlatego, że to był ktoś, kim moja mama mogłaby się przechwalać. – Pokręciła głową. – Smutne, prawda? – Spojrzała na mnie uważniej. – Właśnie to zawsze podziwiałam w tobie – przyznała.
– We mnie? – zdziwiłam się.
– No, wiesz… żyłaś z kimś, kogo twoja matka szczerze nie znosiła.
Zaskoczyła mnie.
– Nie zdawałam sobie sprawy, że ona nie znosi Dana. Nicola wzruszyła ramionami.
– Może to trochę za mocne określenie, ale bez wątpienia za nim nie przepadała. – Uśmiechnęła się szeroko. – Jej zdaniem Dan jest, cytuję: „Jednym z tych artystowskich gryzipiórków, którzy w życiu rąk sobie nie skalali normalną pracą i pasożytują na kobietach”.
Westchnęłam.
– Problem z naszymi matkami polega na tym, że mają ograniczoną wyobraźnię. Rzeczywistość to dla nich zbiór szablonów i ani przez moment nie przyjdzie im do głowy, że same są maksymalnie banalne.
Nicola wzięła do ręki kieliszek, jakby chciała wznieść toast.
– Przenikliwa diagnoza – stwierdziła. – Najgorsze, że sama szłam tą ścieżką.
– Więc co dokładnie zaszło? – zapytałam. – Między tobą i… eee…
W tym momencie zauważyłam, że krzyż i pierścionek zaręczynowy już zniknęły.
– Clive’em. – Zaśmiała się z goryczą. – Absurdalne imię, nie? No, cóż, owszem. Ale chyba nie mnie to mówić.
– Postanowiłam przestać kłamać – powiedziała, a potem dodała z drwiną: – To chyba ma związek z naszą ostatnią rozmową. Uświadomiłam sobie, że cały czas udaję. Udawałam, że wszystko wygląda świetnie. Wcale tak nie było. – Dolała sobie wina. – W końcu powiedziałam mu, jak wygląda sytuacja między moimi rodzicami. To śmieszne, jaki był wstrząśnięty. Więc oczywiście parsknęłam śmiechem, a on się rozgniewał. Oczywiście na tyle, na ile może się rozgniewać prawdziwy chrześcijanin…
Nie komentowałam. Sączyłam piwo, a ona zbierała myśli. W końcu podjęła opowieść.
– Ironia losu polega na tym, że rodzice są znowu razem. Gdyby wtedy nie puściły mi nerwy, mógłby się nigdy nie dowiedzieć.
– To znaczy, że żałujesz?
– Absolutnie nie – odparła. – I nie żałuję, że kazałam temu przygłupowi spadać. Przynajmniej mogę znowu palić – dodała i zaciągnęła się głęboko, jakby próbowała nadrobić stracony czas. – To była kolejna rzecz, której nie tolerował.
Byłam z niej dumna. Nie dlatego, że wróciła do palenia, lecz z powodu odrzucenia pozorów.
– A co z twoją matką? Powiedziałaś jej? Kiwnęła głową z drwiącym uśmieszkiem.
– Wczoraj. Byłam przygotowana na wielką kłótnię. Zawiodła mnie, bo nie powiedziała ani słowa.
– Są ludzie, którym w życiu nie dogodzisz.
W tym momencie kelnerka przyniosła nam talerze, więc na jakiś czas zawiesiłyśmy rozmowę. Zjadłyśmy calutką wołowinę, zupełnie lekceważąc niebezpieczeństwo zarażenia się chorobą wściekłych krów.
W końcu Nicola podniosła głowę i uśmiechnęła się. Butelka wina była niemal pusta.
– Tylko na nas popatrz – powiedziała. – Można by pomyśleć, że jesteśmy najlepszymi kumpelkami.