Выбрать главу

Lara patrzyła, jak wywlekają Mance’a z sali i uśmiechała się na myśl, że przynajmniej się obudził. Przestał siedzieć nieruchomo i patrzeć tępo, jak go oskarżają. Zaczął się bronić. A przynajmniej próbuje.

WYROK

Proces przebiegał szybko. Bracknell oglądał go na ekranie siedząc w zamkniętej i strzeżonej celi w odległej części sądu. Prokurator powołał na świadków długą listę inżynierów i innych ekspertów technicznych, którzy świadczyli, że wieża sama w sobie była niebezpieczna.

— Bez względu na to, jakie by podjęto środki ostrożności — oznajmił poważny, siwowłosy dziekan wydziału etyki technicznej uniwersytetu w Heidelbergu — taka konstrukcja stanowi nieakceptowalne zagrożenie dla światowego środowiska, czego dowodem jest ta straszna tragedia. Już samo jej istnienie jest niebezpieczne.

Adwokat Bracknella powoływał świadków technicznych, którzy także oświadczyli, że zgodnie ze specyfikacjami i danymi inżynieryjnymi, podniebna wieża została zbudowana z dużym marginesem bezpieczeństwa.

— Osobiście dokonałem oceny planów, zanim jeszcze rozpoczęła się budowa — oświadczył siwy, o kwadratowej twarzy profesor inżynierii z kalifornijskiej politechniki. — Plany wieży były poprawne.

— A jednak się zawaliła! — warknął prokurator podczas prze słuchania krzyżowego. — Zawaliła się i zabiła miliony ludzi.

— To nie powinno było się wydarzyć — odparł profesor.

— I nie wydarzyłoby się — odparł prokurator — gdyby budowa została przeprowadzona zgodnie z planem.

— Jestem pewien, że tak właśnie było — odparł profesor.

— Czy plany zakładały, że przy produkcji elementów konstrukcyjnych zostanie użyta nanotechnologia?

— Nie, ale…

— Dziękuję. Nie mam dalszych pytań.

Bracknell siedział w swojej celi i szalał, a oskarżenie z pewnością siebie i sprawnie zbudowało odpowiedni obraz. Przeżyło niewielu budowniczych wieży, którzy mogliby poświadczyć, że wieża została zbudowana właściwie. A ci, co ocaleli, kiedy próbowali się bronić, słyszeli odwołania się prokuratora do nanotechnologii.

— Powołajcie jeszcze raz Victora — nalegał Bracknell, bliski obłędu. — Poddajcie go krzyżowym pytaniom, zmuście go, żeby powiedział prawdę!

— To nie byłoby rozsądne — mruknął jego adwokat. — Nie ma sensu przypominać sędziom, że korzystaliście z nanomaszyn.

— To nie były nanomaszyny! To były naturalne organizmy!

— Genetycznie modyfikowane.

— Ale to nie ma znaczenia!

Adwokat potrząsnął głową ze smutkiem.

— Jeśli znów wezwę Molinę na świadka, a on powtórzy to, co już powiedział, będzie to dla pana koniec.

— Jeśli pan go nie wezwie i tak jestem skończony.

Najtrudniejszym elementem procesu był dla Bracknella fakt, że sędziowie nie pozwalali mu widywać się z nikim poza adwokatami. Całymi dniami siedział w małym, dusznym pomieszczeniu i patrzył na Larę na sali sądowej, teraz z Moliną u boku. Wychodziła także w jego towarzystwie. Tego ranka, gdy miał być ogłoszony wyrok, także przyszła z Victorem.

Zanim zaczęła się rozprawa, sędzia przewodniczący wkroczył do celi, w której trzymano Bracknella, z dwoma żołnierzami uzbrojonymi w ciężkie pistolety zawieszone u bioder. Po kilku tygodniach oglądania go tylko w todze za lawą Bracknell zdziwił się, gdy zobaczył, że mężczyzna jest niski i krępy. Miał jasną twarz, ale był zbudowany jak typowy Metys. Na jego twarzy malował się ponury i smutny wyraz człowieka, który musi zrobić coś nieprzyjemnego.

Widząc wkraczającego sędziego, Bracknell wstał.

Bez żadnych wstępów, sędzia zwrócił się do niego prawie pozbawioną obcego akcentu angielszczyzną.

— Dziś muszę wydać na pana wyrok. Czy jest pan w stanie opanować się na tyle, bym mógł panu pozwolić na powrót na salę?

— Tak — odparł Bracknell.

— Daje pan słowo honoru?

Bracknell prawie się uśmiechnął.

— Jeśli wierzy pan, że mam jeszcze jakiś honor, to tak, daje słowo honoru.

Sędzia nie odwzajemnił uśmiechu. Pokiwał ponuro głową.

— Doskonale — odparł.

Następnie zwrócił się do żołnierzy i szybko wydał im po hiszpańsku rozkaz odprowadzenia więźnia na salę sądową.

Sala była zatłoczona. Bracknell dostrzegł to dopiero wchodząc w towarzystwie żołnierzy. Z ekranu w celi nie był w stanie wydedukować, ile osób przygląda się procesowi. Teraz uświadomił sobie, że byli tam reporterzy i kamerzyści z całego świata, stłoczeni wzdłuż bocznych ścian. Na ławkach siedział tłum, przeważnie Ekwadorczycy o ciemnej skórze, którzy patrzyli na niego z nienawiścią. Chcą mojej krwi, pomyślał Bracknell.

Lara zerwała się na równe nogi, gdy wszedł; Molina wstał powoli. Obaj adwokaci Bracknella również wstali, z minami, jakby przyszli na pogrzeb. Są, pomyślał Bracknell. Gdy podszedł do swego krzesła, Lara przechyliła się przez mahoniową balustradę, która ich oddzielała, i zarzuciła mu ręce na szyję.

— Jestem z tobą, kochany — wyszeptała mu do ucha. — Bez względu na to, co się stanie, jestem z tobą.

Bracknell napawał się ciepłem jej ciała, jej zapachem. Patrzył jednak na Molinę, który rzucił mu niechętne spojrzenie.

Czemu on jest na mnie wściekły? Bracknell pytał samego siebie. O co jest taki zły? Przecież to on mnie zdradził. Nic mu nie zrobiłem.

— Proszę wstać — ogłosił woźny sądowy.

Sędziowie weszli, ich togi wyglądały na nowsze i ciemniejsze, niż je Bracknell zapamiętał. Twarze też mieli ciemne.

Kiedy wszyscy się już rozsiedli, sędzia przewodniczący podniósł z ławy jedną kartkę papieru. Bracknell dostrzegł, że trochę drżą mu ręce.

— Oskarżony, proszę wstać.

Bracknell wstał, czując się, jakby stał przed plutonem egzekucyjnym.

— Sąd ogłasza, że Mance Bracknell jest winien śmierci ponad czterech milionów ludzi i zniszczenia mienia o wartości setek miliardów dolarów.

Bracknell nic nie czuł. Miał wrażenie, jakby znalazł się poza swoim ciałem, patrząc na z dawna ukartowane przedstawienie z niemałej odległości.

— Ponieważ nie było to morderstwo z premedytacją, nie braliśmy pod uwagę wyroku śmierci.

Tłum w wypełnionej szczelnie sali poruszył się.

— On zabił całą moją rodzinę! — krzyknęła jakaś kobieta po hiszpańsku.

— Cisza! — krzyknął sędzia, z taką siłą w głosie, która pozwoliła mu uciszyć tłum. — To jest sąd. Tu rządzi prawo.

W sali zapadła cisza.

— Mance Bracknell zostaje uznanym za winnego śmierci ponad czterech milionów osób. Sąd skazuje go na wygnanie z Ziemi na zawsze, by już nie mógł zagrozić życiu niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci.

Bracknell poczuł, że kolana ugięły się pod nim. Oparł się o blat stołu.

— Ogłaszam zamknięcie rozprawy — rzekł sędzia.

KSIĘGA III

WYGNANIEC

Strzeż się gniewu cierpliwego.

POŻEGNANIE Z ZIEMIĄ

Deportacja Bracknella z Ziemi odbyła się błyskawicznie. Po dwóch dniach od ogłoszenia ostatecznego wyroku, pluton żołnierzy o niewzruszonych twarzach zabrał Bracknella z więzienia, wpakował do furgonetki i zawiózł na lotnisko w Quito, gdzie czekał na niego kliper, by wywieźć go na orbitę.

Z okna furgonetki Bracknell dostrzegł, że lotnisko ucierpiało w stosunkowo małym stopniu, jeśli nie liczyć wielkich arkuszy sklejki zasłaniających miejsca, gdzie przedtem były wielkie okna. To cud, że katastrofa nie wywołała seryjnych trzęsień ziemi, pomyślał.