Zostali ceremonialnie wprowadzeni do nieskazitelnie czystego saloniku. Staruszka drżała z podniecenia.
– Powinna mnie pani uprzedzić, że przyprowadzi nowego doktora – delikatnie złajała Kate, lekko sapiąc z podekscytowania. – Nakryłam tylko na dwie osoby…
– Popędziła do kuchni, ignorując mimowolny protest obojga lekarzy.
Filiżanki, podstawki, wspaniały czajniczek z chińskiej porcelany oraz zastawa stołowa zapowiadały podwieczorek zastępujący kolację. Na stole były też placuszki, kanapki i biszkopt.
– Teraz rozumiem, dlaczego nie chciała pani lunchu.
– Richard uśmiechnął się.
– U panny Souter zawsze tak jest – powiedziała z rozrzewnieniem Kate. – Wpadam do niej kiedy mogę, ale oficjalnie raz w miesiącu i ona traktuje to bardzo uroczyście. Bardzo się cieszy z pańskiego przyjścia.
Spędzili u niej pół godziny, z tego pięć minut poświęcili sprawom medycznym. Kate osłuchała jej klatkę piersiową i obejrzała stopy.
– Pani Souter ma cukrzycę – wyjaśniła Richardowi.
– Ale wyśmienicie dba o siebie.
– Wypełniam wszystkie zalecenia – oświadczyła z dumą rozpromieniona Mavis Souter. – Doktor Harris poinformowała mnie dokładnie, co mam robić, i bardzo się staram…
– To co pani zrobi z tym, w takim razie? – Richard spojrzał z uśmiechem na biszkopt, z którego uszczknęli niewielki kawałek.
– Wyrzucę – odpowiedziała ze szczerością w głosie i spojrzała na niego, a w jej oczach pojawiła się nadzieja.
– Chyba że pan by go chciał. – Wstrzymała oddech.
– Nie może go pani wyrzucić. – Richard był zgorszony. – Takie marnotrawstwo, kiedy w potrzebie są samotni kawalerowie, tacy jak ja, tęskniący do domowego jedzenia…
Pomarszczona twarz panny Souter rozpromieniła się uśmiechem.
– Och, jak się… Och, oczywiście… – Zerwała się i pobiegła do kuchni, skąd przyniosła plastikową folię i w dwie minuty później Richard ustawiał biszkopt i placki w bagażniku.
– Zwrócenie talerzy wymaga kolejnej wizyty – ostrzegła go Kate, gdy już usadowili się w samochodzie i ruszyli.
– Wiem. – Roześmiał się. – To mi nie przeszkadza. Niewielka cena za domowy biszkopt…
Kate spojrzała badawczo na siedzącego obok mężczyznę.
– Zdaje pan sobie sprawę, że zdobył pan przyjaciela na całe życie?
– Czy ona jest naprawdę tak bardzo samotna? – Patrzył na drogę.
– Nawet bardzo. Nie ma absolutnie nikogo. Raz w tygodniu jeździ taksówką po zakupy do Corrook, i to jest jej jedyny kontakt z ludźmi. Ma kotkę, Meg, i nikogo więcej. – Uśmiechnęła się z wysiłkiem. – Teraz ma pana.
Skinął głową, jakby jej ostatnie słowa potraktował bardzo poważnie. Nagle Kate zrozumiała, że to prawda. Prośba o biszkopt nie miała nic wspólnego z jego apetytem na domowe wyroby.
– W jakim jest stanie?
– Ma chorobę niedokrwienną serca i rozedmę płuc. Przeszła już trzy zawały. Pewnego dnia zajdę do niej i zastanę ją martwą. – Wzruszyła ramionami. – Tak samo jak Bert, nie powinna mieszkać sama, ale jedynym wyjściem jest dom opieki społecznej, sześćdziesiąt kilometrów stąd. A ona naprawdę nie potrzebuje takiej opieki.
– Czy w tym rejonie jest dużo starych ludzi?
– Bardzo. Rolnictwo jest mniej dochodowe, niż było trzydzieści lat temu i wielu młodych stąd wyjeżdża. Sporo małych gospodarstw przyłączono do większych, a ich byli właściciele dożywają swych dni we własnych domach, na dożywociu.
Richard uderzył palcami o kierownicę.
– Więc co, pani zdaniem, jest tu najbardziej potrzebne?
Kate zastanowiła się przez dłuższą chwilę. W końcu obróciła się do niego.
– Szpital – powiedziała stanowczo. – To oczywiste. Żałuję, że sama nie mogłam go otworzyć. Także po to, aby starzy ludzie, tacy jak Bert, mogli spokojnie umrzeć w dolinie. Następnie jakiś dom dziennego pobytu dla tych ludzi, z terapią zajęciową, fizjoterapią i możliwością kontaktu z innymi ludźmi. Połowa moich pacjentów robi wrażenie samotnych.
Dojeżdżając do domu kolejnego pacjenta Richard zwolnił. Zmarszczył brwi i przenikliwie spojrzał na swoją towarzyszkę.
– Nie ma pani pieniędzy, żeby w to zainwestować, zgadza się?
Kate wciągnęła głęboko powietrze.
– Nie mam.
Richard ściągnął brwi jeszcze bardziej.
– Czy w przypadku naszej współpracy byłaby pani skłonna zainwestować część swoich dochodów w szpital?
Kate pomyślała o górze nie spłaconych długów, o domu rodziców.
– Nie – odparła z ociąganiem i, na widok twardniejących rysów jego twarzy, dodała usprawiedliwiająco: – Nie mogę…
Potrząsnął głową.
– Cóż, może to i lepiej – zauważył po chwili z ponurym wyrazem twarzy. – Wcale nie jestem pewny, czy bylibyśmy dobrymi partnerami.
– Przecież powiedziałam panu, że wyjeżdżam – przypomniała. – Nie proszę o udział w pańskiej cennej praktyce.
– Nie proponuję go pani – odparował. – Już nie.
– Przez chwilę zastanawiał się nad czymś głęboko.
– A co pani powie na posadę?
– Posadę?
– Posadę – powtórzył. – Na miesiąc, bez żadnych warunków. Płatna tygodniowo, gotówką, co chyba pani odpowiada, według przyjętych w takich sytuacjach stawek.
– Ale ja nie chcę pracować dla pana – powiedziała ze złością.
– Wiem – odrzekł ponuro. – Chce pani, abym stąd wyjechał. Gorąco poprosił o wybaczenie, zerwał tutejsze umowy i wyniósł się do diabła. Cóż, zrobiłbym to. Zrobiłbym to – powtórzył – gdyby opieka medyczna była tu właściwa. Ale nie jest, pani doktor. Nie zapewnia jej pani i, jak widzę, nie ma pani zamiaru tego zrobić. Tutejsi ludzie, panny Souter i różni Bertowie, potrzebują więcej i ja im to zapewnię.
– I dążąc do tego zrujnuje się pan – zauważyła kwaśno.
– Możliwe – zgodził się. – Ale przynajmniej usiłuję zrobić coś sensownego i jest to, moim zdaniem, znacznie lepszy użytek z pieniędzy, niż chowanie ich na czarną godzinę. A więc, chce pani dla mnie pracować czy nie?
– Przecież nie stać pana na to, żeby mnie opłacać.
– Chce pani u mnie pracować czy nie?
– Nie mam samochodu – powiedziała słabym głosem. – Nie mogę bez niego pracować.
– Na litość boską… Chyba jest panią stać na samochód!
– Niestety, nie. – Zadrżała. – Ja… Jakiś czas temu wpadłam w kłopoty finansowe…
Zmarszczył brwi, jak tylko dotarł do niego sens jej słów.
– Płaci pani długi?
– Tak – przyznała szeptem.
– Pani i ludzie z Corrook…
– To nie fair.
– Doprawdy? – Roześmiał się z sarkazmem.
– Przed moim przyjazdem w ogóle nie mieli lekarza – odcięła się czując, jak narasta w niej złość. – Byli w beznadziejnej sytuacji… tak samo jak ja – skończyła cicho.
– Beznadziejnej?
Spojrzała na niego, ale natychmiast odwróciła wzrok. Ciemnobrązowe oczy były zbyt przenikliwe. Zadawały pytania, na które nie chciała odpowiadać. Czuła się jak motyl na szpilce.
– Nie… – Głos się jej załamał i z wysiłkiem odzyskała go po chwili. – Nie chcę rozmawiać o moich problemach finansowych – oznajmiła proszącym tonem.
– W takim razie, czy chce pani skorzystać z mojej oferty? – ponowił pytanie.
– Jak mogę pracować tu bez samochodu? – wybuchnęła. – Nie mam wyboru. Muszę wrócić do miasta.
– Dostarczę go pani – oświadczył nieoczekiwanie.